(Nie)spełnione marzenie Brunona van den Berga (obyczaj)

1
(Nie)spełnione marzenie Brunona van den Berga



„Just like the ivy I’ll cling to you“
(„Przylgnę do ciebie jak bluszcz“)

A. J. Mills



   Bruno van den Berg doszedł do wniosku, że zmarnował ponad piętnaście lat życia. Uświadomił to sobie, pijąc cappuccino w kawiarni „Blenz” przy ulicy Denman w Vancouver. Myśl o stracie pojawiła się zaraz po tym, jak wystukał na laptopie pierwsze zdanie powieści, która miała wzbogacić listę bestsellerów i zapewnić autorowi wolność.
   Dawniej nie przywiązywał wagi do upływających lat. Żył w przekonaniu, że na realizację marzeń otrzymał nieograniczony limit czasu, dlatego trwonił go z młodzieńczą nonszalancją. Po okresie „burzy i naporu“, kiedy przymierzał się kolejno do zawodu strażaka, archeologa, aktora, psychiatry, klauna i technika dentystycznego, zdecydował ostatecznie, że chce pisać. Zgodnie z zaleceniami psychologii sukcesu dwadzieścia razy dziennie powtarzał afirmację: Jestem pisarzem, moja książka odnosi oszałamiający sukces, nieprzerwany strumień gotówki zasila konto bankowe, a dziennikarze stoją w kolejce po wywiad.
   Odkąd zmienił sposób myślenia, posiadł zdumiewającą łatwość wychwytywania tematów literackich z otaczającego świata. Dostrzegał magiczne właściwości w przedmiotach i krajobrazach, które inni omiatali wzrokiem jako monotonną plamę. Siłą wyobraźni otwierał sekretne przejścia w murach doczesnego świata, a fascynujące historie przelatywały przez głowę Brunona z taką częstotliwością, że postanowił utrwalać je na papierze, gdyż jak mówi chińskie przysłowie: „Najwspanialsza pamięć jest słabsza niż najsłabszy atrament”. Kupił zeszyt ze złotą obwódką i skrupulatnie notował ciekawsze pomysły i spostrzeżenia. Nigdy nie wiadomo, co przyda się podczas pracy nad powieścią. Minęły jednak trzy lata, a Bruno nie stworzył niczego, poza szkicami pomysłów, rozproszonymi w kilku zeszytach. Sztuka pisania nie ogranicza się bowiem do wymyślania opowieści; trzeba wpleść je w pajęczynę liter na tyle umiejętnie, aby tworzyły zwarte konstrukcje. Mężczyzna stanął przed ambitnym zadaniem wypracowania warsztatu twórczego, lecz zanim zaczął realizować cel, złośliwy los pokrzyżował jego plany.
   Rodzice, średniozamożni przedstawiciele zawodów urzędniczych, nie pochwalali pasji syna. Chcąc zmobilizować potomka do stawienia czoła światu, czyli – jak mawiał ojciec Brunona – prawdziwemu życiu (jak gdyby wszystko, co odstawało od schematu, nie miało nic wspólnego z prawdą), przestali łożyć na jego utrzymanie. Zaskoczony i zdezorientowany, nie dość zdeterminowany, by zaprotestować, Bruno podjął pracę w zawodzie, który dawał co prawda godziwy zarobek, lecz podcinał skrzydła. Zatrudnił się jako pracownik marketingu w cenionej agencji reklamowej. Porzucił literackie aspiracje, wskakując w nurt rzeczywistości, którym płynęła większość śmiertelników. Prąd uniósł mężczyznę na odległość, skąd marzenie przypominało ledwie rozpoznawalny kształt na linii horyzontu. Lecz cóż począć? C’est la vie! Początkowo miał trudności z adaptacją do nowej roli, lecz gdy odnotował pierwsze sukcesy na koncie, z niemałym zaskoczeniem odkrył, iż czerpie z pracy satysfakcję. Doceniano go, w czwartym roku awansował na zastępcę szefa działu, otrzymał służbowy telefon i samochód, sporo podróżował za granicę. Niestety, po ośmiu latach entuzjazm zaczął stopniowo przygasać, sygnalizując początki zawodowego wypalenia. Z czasem, miesiąc po miesiącu, rok po roku, stres narastał, a chroniczne zmęczenie przeszło w bezsenność i pogłębiającą się niechęć. Bruno coraz częściej zadawał sobie pytanie o sens tego, co robi. W końcu fakt, że musi co rano wstawać i jechać do pracy, gdzie spędzał kilkanaście godzin dziennie, udawać zaangażowanie w sprawy, które straciły znaczenie, stał się dla niego prawdziwą udręką.
   Ludzie dzielą się na tych, którzy od dzieciństwa wiedzą, co chcą rozbić w życiu i za pierwszym podejściem obierają właściwy kierunek, inni nie mają własnego pomysłu i z ochotą ulegają sugestii otoczenia, jeszcze inni z różnych powodów (zbagatelizowanie, strach, odsunięcie na dalszy plan, wyparcie ze świadomości) porzucają młodzieńcze fantazje i skręcają w ślepy zaułek. Ci ostatni usilnie działają wbrew sobie, gromadząc w sercach pokłady smutku i niespełnienia. Prędzej czy później fałszywa ścieżka prowadzi wędrowców do zgorzknienia, katastrofy lub – o ile mają dość szczęścia i odwagi – do życiowej rewolucji.
   Stłumione marzenie Brunona van den Berga nie uleciało w eter, lecz przycupnęło cicho w zakamarku duszy i czekało na odpowiedni moment. Czekało ponad dziesięć lat, aż do pamiętnego listopadowego poranka.
   Ford Fusion sunął mostem Lions Gate, zmierzając w stronę centrum. Na sąsiednich pasach ruchu kierowcy, zamknięci w lśniących karoseriach, podobnie jak Bruno, ścigali się z czasem. Na ulicy West Georgia samochody zwolniły, sygnalizując tworzący się korek, wreszcie, po kilkunastu metrach, zastygły w bezruchu. Bruno, utknąwszy w nieruchomym strumieniu pojazdów, spojrzał nerwowo na zegarek. Zaklął pod nosem, a potem opuścił szybę. Poczuł na twarzy ostre powietrze. Nagły powiew strącił liście z drzew, żółte blaszki opadły chmarą na nieruchome karoserie. Tu i ówdzie zniecierpliwiony kierowca używał klaksonu, aby dać upust frustracji, lecz korek ani drgnął. Pozostawało cierpliwie czekać, a najlepszym zajęciem dla ofiar uwięzionych w ulicznej pułapce jest słuchanie muzyki. Bruno włączył radio, gdzie spiker oddawał się beznamiętnemu czytaniu wiadomości:
   Świat walczy z globalnym ociepleniem klimatu... Do wschodniego wybrzeża Japonii pędzi fala tsunami... Gigantyczny sum atakuje mieszkańców Ukrainy…
   Po lawinie pesymizmu, baryton zapoznał słuchaczy z prognozą pogody na resztę dnia i umilkł. Mijały sekundy. Cisza w eterze przedłużała się.
   „Czyżby awaria?“ – zaniepokoił się Bruno.
   Sięgnął do czarnego pokrętła, gdy wtem odbiornik wydał z siebie kilka słabych trzasków i po chwili z głośników popłynęła muzyka.
   Aria na strunie G... Jan Sebastian Bach...
   I wtedy to się stało.
   Smukłe dźwięki wspięły się ku górze i otworzyły duszę Brunona, jak klucz – z przerażającą łatwością. Jak gdyby zdjęto z niego zaklęcie. Ostry powiew zdmuchnął z serca pył, który osiadał tam przez lata. Mężczyzna poczuł ból. Zatęsknił i w jednej chwili postanowił wrócić na dawną ścieżkę. Wiedział, że to niebezpieczny grunt, ale i jedyna słuszna droga. Dusza nie chciała się poddać, czas przepływał obok niej. Człowiek bał się, więc usiłował nie myśleć o strachu. W końcu wszystko ma swoją cenę.
   Poprzez niewidzialne nuty marzenie wyszło z ukrycia i dopadło ofiarę jak przebiegłe zwierzę. Bruno znów marzył, lecz tym razem ze zdwojoną siłą, gdyż miał poczucie upływającego czasu. Znalazłszy się pod presją lat zmarnowanych na fałszywym szlaku życia, narzucił sobie mordercze tempo. Półśrodki nie wchodziły w grę. Musiał stworzyć literacki przebój, który zrekompensuje stratę, zapewni finansową niezależność i otworzy nowy horyzont. Zdeterminowany, odrodzony Bruno van den Berg ułożył plan: zamierzał rzucić się w wir pracy w agencji, zarobić dostateczną ilość pieniędzy, aby wyżyć z oszczędności co najmniej przez dwa lata – tyle powinno wystarczyć na stworzenie bestsellerowej powieści – a potem zrezygnować z posady i oddać się pasji.
   Jak postanowił, tak uczynił.
   Po pięciu latach morderczej harówki zgromadził na koncie wystarczającą kwotę. Kiedy zobaczył wyciąg bankowy, doznał euforii, po chwili jednak włączył się rozum i Bruno popadł w zwątpienie, bowiem doświadczył gorzkiego uczucia, jakie niesie ze sobą konieczność dokonania wyboru. Stojąc na rozdrożu, zdał sobie sprawę, jak bardzo uwikłał się w zależności finansowe. Piętnaście lat kariery w agencji zaowocowało stabilizacją materialną, pomnożeniem stanu posiadania oraz wysoką pozycją zawodową. Stała pensja zapewniała możliwość spłacania kredytów, terminowe regulowanie rachunków, dostatnie życie. Porzucić wszystko i skoczyć w niepewne jutro? A co, jeśli plan nie wypali? O ileż łatwiej wykonujemy brawurowe manewry, gdy jesteśmy młodzi, cudownie lekkomyślni i niczego jeszcze nie posiadamy. Zawahał się. Dopóki marzenie krążyło po orbicie wyobraźni, nie stanowiło problemu. Znaczna odległość wzbudzała tęsknotę, ale dawała też poczucie bezpieczeństwa. Kiedy jednak zeszło z wysokości i zażądało konkretnej decyzji, poczuł niepewność i strach. Z drugiej strony wiedział, że kolejna szansa może już nie nadejść. Jeśli nie wykorzysta jej teraz, nie wykorzysta nigdy.
   Podobno „kiedy Bóg chce nas ukarać, spełnia nasze prośby“.
   Po wielu nieprzespanych nocach Bruno van den Berg wziął się wreszcie w garść i złożył podanie o urlop bezpłatny. Kiedy szef spojrzał na niego wzrokiem mówiącym: „Nie masz tu po co wracać, frajerze“, Bruno zrozumiał, że spalił bezpowrotnie most i poczuł ulgę. Teraz mógł oddać się pasji.
   Najpierw przeczytał wszystkie dostępne na rynku podręczniki pisarstwa, potem sporządził dokładny plan powieści i wziął się do pracy. Tygodniami szlifował styl, miesiące upływały na korektach, analizach, przemyśleniach. Ze wzruszeniem wspominał chwilę, gdy wymyślone przez niego postacie zaczerpnęły pierwszy samodzielny oddech i wyjawiły swe imiona. Aby opowieść i jej bohaterowie nabrali wiarygodności, Bruno zapuszczał się do nieznanych meandrów podświadomości, dotarł nawet do mrocznego miejsca, gdzie spotkał swój cień. Dalekie wyprawy doprowadziły go do łez, głębokich wzruszeń, zdumiewających odkryć i przerażającego zdziwienia. Im więcej wiedział o bohaterach powieści, tym więcej dowiadywał się o sobie. Odkrywał swą prawdziwą twarz, bez masek i woali. Wkrótce doświadczył literackiej magii: poczuł na własnej skórze co to znaczy, gdy książka pisze się sama. Autor jest jedynie narzędziem, którego zadanie polega na przenoszeniu treści poprzez opuszki palców na twardy dysk komputera. Doszedł do punktu, kiedy zaczął poważnie się zastanawiać, czy rzeczywiście on jest twórcą, czy też jest nim wszechobecna siła – Literacki Duch Wszechświata. Niezależnie od tego, jak było naprawdę, nic nie dorównywało podróży, jaką odbywały jego myśli.
   Mijał osiemnasty miesiąc pracy nad powieścią, a wraz z nim topniały oszczędności na koncie bankowym, jednak Bruno był spokojny. Pełen optymizmu i niewzruszonej pewności siebie czuł, że stworzył bestseller.
   Nadszedł wreszcie dzień wyczekiwany od dawna. Mężczyzna zasiadł do komputera o świcie siedemnastego grudnia. Od słowa „koniec“ dzieliło go napisanie ostatniego rozdziału. Przez uchylone okno wpadały do pokoju płatki śniegu i mroźne powietrze, lecz Bruno nie zwracał uwagi na chłód. Płynęły godziny. W pokoju rozlegało się stukanie klawiatury. Późnym popołudniem Bruno dobijał do końca książki, a o godzinie siedemnastej dwadzieścia zostało do napisania ostatnie zdanie – kluczowe i najważniejsze. Zawsze twierdził, że książkę „robi“ ostatnia linijka tekstu. Wziął głęboki oddech i przymknął oczy. Przez chwilę zbierał myśli, wreszcie uśmiech satysfakcji rozjaśnił jego twarz. Pochylił się nad Toshibą i z namaszczeniem wystukał ostatnie słowa. Gdy stawiał kropkę na końcu zdania, powierzchnia monitora pociemniała. W pierwszej chwili Bruno nawet się nie zaniepokoił. Stwierdził, że komputer wysiadł z przegrzania, co miało miejsce już wiele razy. Odczekał chwilę i ponownie odpalił laptopa. Urządzenie nie zareagowało. Wtedy na mężczyznę spłynął blady strach. Kiedy za szóstym razem komputer nadal nie miał zamiaru zaskoczyć, Bruno wpadł w panikę. Wizja książki pogrzebanej w trzewiach zdechłej Toshiby była tak absurdalna, że nie odpuszczał jej do świadomości.
   Dotarcie do najbliższego serwisu komputerowego zajęło kwadrans. Serwisant dokonał wstępnych oględzin laptopa i beznamiętnie orzekł zgon. Bruno nawymyślał mu od niekompetentnych ignorantów i lotem błyskawicy pognał do następnego punktu naprawczego. Również tam nie udzielono odpowiedzi, jakiej oczekiwał. Niezrażony szukał dalej, tyle że już nie kompetentnego serwisanta, co cudotwórcy. Gdy jednak w szóstym punkcie serwisowym informatyk zapewnił go, iż ze spalonego dysku twardego nie sposób odzyskać danych nawet za trzykrotność kwoty ujętej w cenniku, pisarz poczuł w ustach metaliczny smak przerażenia, a jego serce struchlało. Nadzieja uleciała w przestrzeń, zostawiając po sobie szyderczy chichot.
   Był późny wieczór, gdy wracał do domu. Czarne chmury zasnuły niebo. Płatki śniegu spływały z nich cicho na chodnik prosto pod nogi Brunona van den Berga. Powietrze ostre jak sztylet cięło nie osłonięte dłonie człowieka, lecz znieczulony apatią nie zwracał uwagi na ból. Szedł samotnie przed siebie, a na ramieniu ciążyła torba z bezużyteczną Toshibą. Powinien zostawić komputer w serwisie tak jak proponował informatyk, dostałby parę groszy, jednak nie przyjmował do wiadomości, iż w laptopie nie ma śladu po książce. Komputer stanowił jedyny dowód istnienia powieści i za nic w świecie nie zamierzał wypuszczać go z rąk.
   Chłód narastał. Temperatura spadła do minus piętnastu stopni. Gwiazdy rozpierzchły się po niebie, a księżyc zniknął.
    „To koniec“ – pomyślał Bruno, brnąc przez śnieg. – „Książka była moją ostatnią szansą.”
   Przepełniony pesymizmem i rozpaczą dotarł do drzwi swego domu i już miał wejść na schody, gdy wtem, pod wpływem impulsu lub kolejnego czaru, doznał olśnienia i świat rozszerzył się nagle jak ekran panoramiczny w kinie. Bruno zrozumiał, że poczucie straty jest zaledwie złudzeniem. Życie stanowi przemyślany szlak, gdzie wszystkie sekundy – te radosne i te naznaczone smutkiem – z ogromną logiką i niezgłębioną mądrością prowadzą nas do chwili obecnej. W ułamku sekundy pojął, że nie uronił z życia ani kropli.
   Przeznaczeniem książki było spłonąć. Dopiero tracąc ją z oczu dostrzegł prawdziwy cel wędrówki. Powieść spełniła swe zadanie. Toshiba unicestwiła rzeczowniki dopieszczone z miłością, starannie przemyślaną składnię, misternie dobrane przymiotniki i przecinki poddane szczegółowej analizie, lecz treść, nienaruszona i wciąż żywa, ocalała – wypełniała serce Brunona van den Berga niczym życiodajny eliksir. Jego myśli, wolne jak anioły, wciąż były zdolne do odbywania nieskończonych wędrówek, drwiąc z wszelkich granic. Człowiek w każdej chwili mógł wyruszyć w podróż dokąd tylko zapragnął. Albowiem pisanie to podróż ku nowym horyzontom świadomości i jeszcze dalej, poza nie, aż po obrzeża smoczych światów.
   Bruno van den Berg spojrzał w niebo, gdzie księżyc przebijał się przez atramentowe chmury, a gwiazdy wracały na swoje miejsca. Mężczyzna odetchnął głęboko, wypostował zgarbione plecy, a potem wszedł na schody ze stanowczym postanowieniem, że rano pojedzie do sklepu i za resztę oszczędności kupi nowy komputer.
Ostatnio zmieniony czw 05 lip 2012, 18:35 przez ewik33, łącznie zmieniany 2 razy.
„Pewne kawałki nieba przykuwają naszą uwagę na zawsze” - Ramon Jose Sender

2
Bruno van den Berg doszedł do wniosku, że zmarnował ponad [1a]piętnaście lat życia. Uświadomił to sobie, pijąc cappuccino w kawiarni „Blenz” przy ulicy Denman w Vancouver. Myśl o stracie pojawiła się zaraz po tym, jak wystukał na laptopie pierwsze zdanie powieści, która miała wzbogacić listę bestsellerów i zapewnić autorowi wolność.
   Dawniej nie przywiązywał wagi do upływających [1b]lat. Żył w przekonaniu, że na realizację marzeń otrzymał nieograniczony limit czasu, dlatego trwonił go z młodzieńczą nonszalancją. Po okresie „burzy i naporu“, kiedy przymierzał się kolejno do zawodu strażaka, archeologa, aktora, psychiatry, klauna i technika dentystycznego, zdecydował ostatecznie, że chce pisać. Zgodnie z zaleceniami psychologii sukcesu dwadzieścia razy dziennie powtarzał afirmację: Jestem pisarzem, moja książka odnosi oszałamiający sukces, nieprzerwany strumień gotówki zasila konto bankowe, a dziennikarze [2]stoją w kolejce po wywiad.
[1] - Mogłaś śmiało użyć w drugim zdaniu: upływającego czasu - znikłoby powtórzenie (odległe, ale jednak)
[2] - tu napisałbym: ustawiają się w kolejce
Dostrzegał magiczne właściwości w przedmiotach i krajobrazach, które inni omiatali wzrokiem jako monotonną plamę.
omiatali: jak/niczym
Mężczyzna stanął przed ambitnym zadaniem wypracowania warsztatu twórczego, lecz zanim zaczął realizować cel, złośliwy los pokrzyżował jego plany.
Dotąd nic się nie zmienia w narracji, dlatego dokładnie wiadomo, że piszesz o nim.
Ford Fusion sunął mostem Lions Gate, zmierzając w stronę centrum. Na sąsiednich pasach ruchu kierowcy, zamknięci w lśniących karoseriach, podobnie jak Bruno, ścigali się z czasem.
Źle umiejscowiłaś widza: nad tym mostem, który za chwilę jest historią, a zdanie go tam zatrzymuje, mimo iż za chwilę wpadam razem z "kamerą" do miasta.
Po pięciu latach morderczej harówki zgromadził na koncie wystarczającą kwotę.
To zdanie mi nie współgra z tekstem. Opisałaś jego karierę i odniosłem wrażenie, iż przez cały okres pracy wypruwał z siebie flaki - wstawka o latach zaburza tę wizję.
Kiedy szef spojrzał na niego wzrokiem mówiącym: „Nie masz tu po co wracać, frajerze“, Bruno zrozumiał, że spalił bezpowrotnie most i poczuł ulgę. Teraz mógł oddać się pasji.
Bardzo, ale to BARDZO nie pasuje - przecież pokazałaś, że odnosił sukcesy, dlaczego więc tak go nazwano? Szef nawet najgorszy, będzie zły kiedy odchodzi wyjątkowy pracownik. Dlatego uważam, że brakuje tu logicznego uzasadnienia tych słów (w sensie, w tekście).
Mężczyzna zasiadł do komputera o świcie siedemnastego grudnia.
Podobnie jak wcześniej - to jest zbędne. Narrator nic nie zmienił w opowiadaniu.
Pochylił się nad Toshibą
nazwa marki nie jest nazwą własną - małą literą. Gdyby to była toshiba Black (np.) to zapisujesz w ten oto sposób.

Jestem zawiedziony tym tekstem. Opowieść snuta z biograficznym zacięciem jest bliższa właśnie tej formie, niż opowiadaniu o człowieku: teks jest suchy i mimo metafor, spojrzenia na myśli Bruno, narrator ogląda go z daleka, wyrzuca chłodne zdania poskładane w doskonałą całość, ale to nadal jest pustynia bez emocji. Styl w tym przypadku pokazuje łańcuchy na Twoich rękach, jakbyś bała się zgnieść uczuciami, toteż każde zdanie zostało potraktowane przez szybę. Warsztatowo jest poprawnie - nawet za poprawnie - przez całą długość tekstu miałem wrażenie, iż boisz się zbliżyć do bohatera, i zamiast pokazać tę osobę, wolałaś skupić się na zdaniach. Wyszło poprawnie, ale tylko poprawnie.

Historia..., za długa. Za długa do tego, co pokazałaś - uruchomiłaś kombajn, żeby skosić kłos. Odkrycie bohatera zostało zgniecione przez setki zdań mówiących tylko o jednym: że facet miał marzenie. I dobrze, że je miał, ale zakończenie - które powinno postawić otwarte pytanie dotyczące życiowych wyborów - jest tak malutkie wobec całości, że po prostu zostało przygniecione. Przykro, Beatko, ale mnie się nie podobało - poza tym, że wprawnie napisane.
„Daleko, tam w słońcu, są moje największe pragnienia. Być może nie sięgnę ich, ale mogę patrzeć w górę by dostrzec ich piękno, wierzyć w nie i próbować podążyć tam, gdzie mogą prowadzić” - Louisa May Alcott

   Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
   — Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
   — Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
   — Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.

3
Rozumiem, że Twoje opowiadanie jest pewną formą przypowieści, więc realizm szczegółów może nie ma tu większego znaczenia, z drugiej strony jednak, nasyciłaś swój tekst realiami: akcja rozgrywa się w konkretnym mieście, rodzice odmówili utrzymywania bohatera, pracuje w firmie reklamowej, składa podanie o urlop bezpłatny, biega z toshibą po punktach serwisowych… Wszystko jak w życiu, a nie w alegorii. I nagle okazuje się, że po osiemnastu miesiącach pracy nad książką ów mężczyzna w średnim już, jak przypuszczam, wieku, zaznajomiony ze światem technologii (reklama!), nie ma ani jednej kopii swojego tekstu. Wszystko na dysku twardym. Nie wiedział, że istnieje choćby coś takiego, jak pendrive?
Sytuacja z awarią toshiby pasowałaby mi raczej do twórczego szału poety, który w ciągu jednej nocy stworzył genialny poemat, i zanim zdążył zapisać, wszystko rozwiało się w niebycie. Żeby normalnie funkcjonującemu facetowi przepadł efekt półtorarocznej pracy, potrzebny byłby chyba jakiś mały pożar, który unicestwi biurko razem ze wszystkimi nośnikami pamięci, łącznie z tym pięknym notesem :D
Bo przecież nie o to chodzi, żeby bohater okazał się totalnym niedołęgą w najważniejszej dla niego sprawie.

I jeszcze taki drobiazg:
ewik33 pisze:Pełen optymizmu i niewzruszonej pewności siebie czuł, że stworzył bestseller.
Może raczej - arcydzieło. O tym, czy książka stanie się bestsellerem, decydują czytelnicy, więc Bruno mógł tego jedynie pragnąć...
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.

4
Realizm opowiadania trochę zgrzyta, ale ta jakaś dziwna... magia i bajkowość wciągnęły mnie i nie chciały wypuścić. Podobało mi się, całkiem ładne :)
Victory is mine!

5
Oto jak tekst kreuje rzeczywistość: napisałam tu wczoraj komentarz. Zeżarło...

Ale co tam - biorąc przykład z bohatera, piszę raz jeszcze. :)

Magii jest tu dla mnie za mało. Sposób opowiadania nieco przypomina mistrzów realizmu magicznego, przede wszystkim Marqueza. Ale tam, gdzie z realizmu powinna się wyłonić magia - "powódź żywych pereł" zamiast zwykłych robaków - tutaj nic się nie dzieje. Jest obietnica magii, ale samej magii nie widać.

Bohater jest obiecujący - mam ochotę dowiedzieć się o nim więcej, popatrzeć na świat jego oczami, ujrzeć te dziesiątki tematów, zamiast monotonnej plamy (ta "monotonna plama" nie do końca mnie zresztą przekonuje - na ogół jednak nie postrzegamy świata w postaci plamy, tylko raczej jako zestaw szczegółów, które wydają się istotne - dopiero z dystansu dostrzegamy, że istotne nie były, lecz na co dzień właśnie tego dystansu nam brak). Chciałabym Brunona zobaczyć podczas pracy w tej agencji - jak szuka urzekającej cudowności w proszkach do prania, a tymczasem gdzieś głęboko rośnie w nim arcydzieło...

Nie podoba mi się, i to bardzo, poniższy akapit:
ewik33 pisze:Ludzie dzielą się na tych, którzy od dzieciństwa wiedzą, co chcą rozbić w życiu i za pierwszym podejściem obierają właściwy kierunek, inni nie mają własnego pomysłu i z ochotą ulegają sugestii otoczenia, jeszcze inni z różnych powodów (zbagatelizowanie, strach, odsunięcie na dalszy plan, wyparcie ze świadomości) porzucają młodzieńcze fantazje i skręcają w ślepy zaułek. Ci ostatni usilnie działają wbrew sobie, gromadząc w sercach pokłady smutku i niespełnienia. Prędzej czy później fałszywa ścieżka prowadzi wędrowców do zgorzknienia, katastrofy lub – o ile mają dość szczęścia i odwagi – do życiowej rewolucji.
Ten język kompletnie tu nie pasuje. Brzmi jak żywcem wyjęty z amerykańskiego poradnika "Jak odnieść sukces".

Jest trochę zgrzytów do czyszczenia - np. za często powtarzają się "świat" oraz "mężczyzna".

Zastanowiłabym się także nad budową niektórych zdań. Na przykład:
ewik33 pisze:Smukłe dźwięki wspięły się ku górze i otworzyły duszę Brunona, jak klucz – z przerażającą łatwością.
Tutaj "klucz" został za bardzo odsunięty od "otwierania" i przesłonięty przez "duszę Brunona". Napisałabym to zdanie tak:

Smukłe dźwięki wspięły się ku górze i - niczym klucz - z przerażającą łatwością otworzyły duszę Brunona.

Sporo jest takich zdań, które poprzez swoją konstrukcję utrudniają odbiór obrazu, blokują swobodny przepływ skojarzeń.

I wreszcie końcówka.
ewik33 pisze:Przeznaczeniem książki było spłonąć.
Przecież rękopisy nie płoną! ;) Końcówka jest zdecydowanie za słaba. Jeśli uśmiechasz się do Bułhakowa, to te dwa ostatnie akapity powinny wbić czytelnika w glebę. I zamysł chyba taki był: gwiazdy uciekają, księżyc znika, kosmos się rozpada. Ale to jest opowiedziane jakoś tak zdawkowo, jakby bohater ot, uświadomił sobie, że zapomniał kupić skarpetki... A tu jest przecież kosmiczna katastrofa! Tu ginie wszechświat, który, co prawda, potem się odrodzi, ale nie będzie już taki sam. Tu jest misterium - śmierć, odrodzenie, przemiana całej świadomości bohatera i całego wszechświata przezeń postrzeganego. Tu powinna być moc, potęga... ale chyba zabrakło odwagi.

Radziłabym jeszcze pozostać przy tym bohaterze, bo z niego można wycisnąć znacznie więcej, niż się tutaj udało. I śmielej, Ewik, bezczelniej - rozwalaj te kosmosy i buduj na nowo. Daj nam ciszę przed burzą i piękną katastrofę. A potem całkiem nowy świat, który z tej katastrofy się rodzi.

Pozdrawiam

PS. Ha! Chciało zeżreć ten komentarz jeszcze raz, ale tym razem chytrze skopiowałam przed wysłaniem. :)
Oczywiście nieunikniona metafora, węgorz lub gwiazda, oczywiście czepianie się obrazu, oczywiście fikcja ergo spokój bibliotek i foteli; cóż chcesz, inaczej nie można zostać maharadżą Dżajpur, ławicą węgorzy, człowiekiem wznoszącym twarz ku przepastnej rudowłosej nocy.
Julio Cortázar: Proza z obserwatorium

Ryju malowany spróbuj nazwać nienazwane - Lech Janerka
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”