___Znajduję się na rozstaju dróg. Na poboczu wręcz. Na granicy między poboczem lewym i prawym.
___Nie podoba mi się to.
Niedawno nastał w mej makówce zaoranej czas zmian. Czas uświadamiania sobie pewnych rzeczy. Uświadomienie to jest bardzo ważne, nieodzowne i - jak wynika z moich własnych obserwacji - dołujące.
___Stało się to wieczorem dnia piętnastego stycznia roku dwa tysiące jedenastego. Wieczór stereotypowo letni: rześkie powietrze, ciepły podmuch, zielona trawka. Ptaszki świergoliły nad głową. Wtedy właśnie zapukano do mych drzwi. Jako, że jestem człekiem dosyć czarno-białym, z miłą chęcią przywitałem jakikolwiek bodziec pochodzenia kolorowego świata zewnętrznego. Wstałem, uchyliłem się lekko, żeby uniknąć zderzenia z szafką. Rozejrzałem się. Po raz enty rzuciłem okiem na plakaty naścienne, znów kątem oka uchwyciłem zwiniętą kołdrę oraz czasopisma pełniące rolę dywanika. Pierwszy krok przyniósł mi ból, jako że nadepnąłem na ołowianego żołnierzyka. Gdy już chwilę poskakałem na jednej nodze, podniosłem go i przyjrzałem się. Czułem podświadomie, że mój gość jest na tyle cierpliwy, że wybaczy mi te parędziesiąt milionów nanosekund zwłoki. Żołnierzyk był mały i zielony. Trzymał w rękach karabin, a minę miał hardą, twarz stężałą w wyrazie determinacji i stanowczości. Wydawało mi się, że zaraz ożyje, więc rzuciłem go w kąt pokoju, pod kaloryfer, którego nie odkręcałem już od dwóch lat. Tam będzie bezpieczny. Kolejne parę kroków i już byłem poza moim pokojem, to jest jednym z województw kraju mojego mieszkania. Po szybkim przepaszportowaniu przez krainę schodów oraz przedpokoju, znalazłem się już na granicy ze światem zewnętrznym. Rzuciłem okiem na zegar stojący po prawej. Jedenasta trzydzieści pięć i pół. Raz kozie śmierć.
___Przeczuwałem, że nie będzie miło, ale niestety - to nieuniknione. Otworzyłem drzwi ostrożnie, przezornie jak zwykle. Tak naprawdę to nie zdążyłem ich do końca otworzyć. Uzbrojeni panowie uwinęli się z tą czynnością o wiele sprawniej. Już po ułamku sekundy wszyscy zdążyli skorzystać z telepatycznego zapewne zaproszenia do domostwa mojego. Drugi ułamek sekundy, a ja już leżę na granicy między przepokojem a kuchnią i zastanawiam się co oni tu robią. Zakneblowany brakiem weny mogę jedynie mruknąć i wierzgnąć dwu lub trzykrotnie. Czasami sklecę parę zdań, ale nic z tego nie wychodzi. W międzyczasie panowie w czarnych mundurach plądrują moje mieszkanie. Na plecach jednego z nich dostrzegam duży, biały napis 'Temat'. Instynktownie wyczułem, że to właśnie tego szukają. Że tego ja szukam. I nagle czuję się gorzej. Mój świetny humor zasłonięty zostaje przez czarne plecy drugiego z nich, tym razem z napisem 'Emocje'. Zaraz za nim przechodzi obok mnie kolejny. Wydaje się, że specjalnie odwraca się tyłem. Tak, żebym mógł dostrzec wielkie 'Sens'. Wierzgam, pluję filozofią, płaczę metaforami. Ale to wszystko na nic, wiedziałem o tym wtedy i wiem teraz. Umundurowani robią piekło konsekwentnie, nie spiesząc się wywracają kosze z praniem do góry nogami, zaglądają pod telewizor i za kanapę. Śmieci nie zamiatają pod dywan. Odkręcają butelki, zaglądają do środka z nadzieją. Dociera do mnie jednak, że nic nie znajdą. Rozwijają rolkę papieru, słyszę przytłumiony trzask, coś jakby złamana płyta CD. Wykręcają numer w komórce. Słyszę z oddali klawiaturę wykorzystywaną szybko i gwałtownie. Pstryk telewizora.
Tup tup tup.
___W końcu koszmar się kończy. Czarni panowie podchodzą do mnie, rozwiązują, kręcą głową z niedowierzaniem i współczuciem. Chcą zdjąć knebel, ale ja wykonuję skok w bok.
-Dopóki nie znajdę, nie chcę. Wpadniecie jeszcze kiedyś, mam nadzieję.
Nie widzę twarzy, ale czuję bijące od nich zdziwienie. Po chwili jednak krzyczą coś i ruszają w dalszą drogę. A ja zostaję już całkiem sam w swym własnym zaciszu. Czarno-białej enklawie prywatności, do której przywykłem i która przywykła do mnie. Szybki przegląd i wiem już, że nic nie znikło. Nic nie jest uszkodzone. Nic prócz mej siebiepewności oczywiście. Wchodzę jednak po schodach, po drodze pokazując paszport. Siadam. Klikam. I jestem już w niebie, i już czuję nadchodzącą euforię, czuję satysfakcję i radość płynącą ze spełnienia marzeń. Oddany nowym inspiracjom.
Spoglądam na zegarek stojący na biurku.
Jedenasta trzydzieści sześć.
Cholera.
Szukajcie, a znajdziecie [Miniatura]
1
Ostatnio zmieniony pt 06 lip 2012, 14:54 przez Pyszalek123, łącznie zmieniany 2 razy.