Witajcie.
Pozwalam sobie zamieścić kawałek pierwszego rozdziału z czego może będzie większa całość.
UWAGA - nie dla dzieci, końcówka nie dla osób wrażliwych.
Pomału nadchodził zmierzch, wczesnowiosenny zmierzch, a ja wracałam z popołudniowej przejażdżki na Rufusie.
Rufus – koń którego nazywałam swoim. Wyglądał dokładnie tak, jak powinien wyglądać koń rycerski – wysoki w kłębie, z masywną szyją i umięśnionym zadem. Miał kruczoczarną sierść, teraz podkreśloną jeszcze gęstością zimowej szaty, nieprzeciętnie długą grzywę i ogon, o które stoczyłam niejedną walkę z Michalskim, naszym stajennym. Michalski był zdania, że koniowi to nie przystoi, ale dopóki nie znajdywał żadnych splątanych włosów, to był skłonny się niechętnie pogodzić z tym rodzajem końskiej fryzury, choć burczał z dezaprobatą za każdym razem, kiedy podchodził do boksu Rufusa i ścigał mnie za każdą słomkę znalezioną w sierści.
Rufus łączył w sobie odwagę i łagodność, pozwalał sobą łatwo powodować i trudno było go przestraszyć. Nie korespondowało to z jego wyglądem i chętni do jazdy z reguły rezygnowali z przejażdżki, kiedy widzieli go w boksie. Stał przy oknie, tęsknie wpatrzony w dal, wielki kłąb mięśni i czerni. Kiedy widział podchodzących ludzi jednym skokiem dopadał drzwi, przewracał dziko oczami i tupał wielkimi kopytami, czasem wydobywał z siebie ciche rżenie. Po takiej prezentacji mało kto decydował się na nim jeździć, z czego byłam skrycie zadowolona, bo niejako pieczętowało to prawo mojej własności. Ojciec był zdecydowanie mniej szczęśliwy, bo konie muszą na siebie zarabiać. I na nas.
Rufus szedł stępem, długim zdecydowanym krokiem. Oddałam mu lekko wodze i cieszyłam się przejażdżką. Pochyliłam się nieco w siodle – tata ani Michalski nie muszą tego widzieć – i rozgrzana wcześniejszą jazdą rozpięłam kurtkę, rozluźniłam szalik. To wspaniałe wrażenie – mieć pod sobą wcieloną odwagę i oddanie. Wiedziałam, że Rufus zareaguje na każdy mój ruch w siodle – każda zmiana nacisku na jego grzbiet, boki była dla niego znacząca. Rzadko używałam wędzidła. Nie było takiej potrzeby. Mogło się wydawać, że porozumiewam się z nim telepatycznie, choć oczywiście była to nieprawda – doświadczone oko dostrzegało całą masę trudnych do zauważenia sygnałów, jakie ode mnie otrzymywał. Choć muszę przyznać że zdarzało się, że Rufus wykonywał polecenie, zanim je wydałam, co było powodem mojej długiej radości i równie długich kłótni z Michalskim, który kochając konie nad życie, całkowicie negował mistyczne związki pomiędzy zwierzęciem a człowiekiem.
Jazda na moim koniu była inspirująca – często wyobrażałam sobie, że jestem Joanną d’Arc wiodącą zastępy francuskiego rycerstwa do boju przeciw Anglikom. Niemal słyszałam łopot sztandaru nad moją głową i słyszałam szczęk broni. Pozwalając sobie na szarżę wyobraźni puszczałam Rufusa w nieprzytomny galop niemal na oślep, wywrzaskując w powietrze coś, co w moim pojęciu było pieśnią bojową rycerzy, i rzeczywiście ktoś w niebiosach, może nawet sama święta Joanna, musiał mnie mieć w swojej opiece, bo nigdy nie doznałam większych obrażeń poza powierzchownymi zadrapaniami.
Było chłodno, widziałam rzadkie obłoczki pary wydobywające się z nozdrzy konia i z mojego nosa. Cały śnieg już prawie stopniał, pozostały brudne, grudowate spłachetki pod drzewami. Same drzewa były jeszcze łyse, krzaki przypominały pęki suchych badyli, a pod nogami konia chlupała woda na zmianę z rzadkim błotem. Niebo miało ten bladoniebieski odcień, który widuje się tylko wieczorem w zimne dni, na zachodzie rysowała się ciemnopomarańczowa pręga Cienie zaczęły się robić dłuższe.
Chuchnęłam w ręce. Zerknęłam na zegarek – było prawie pół do piątej i nadeszła pora, żeby się pospieszyć. Tata pozwalał mi na samotne konne wyprawy po okolicy odkąd skończyłam czternaście lat, ale wymagał bezwzględnej punktualności. Jeśli jechałam w teren sama, to przed zachodem słońca miałam być w domu.
Postanowiłam skrócić nieco drogę i zdecydowałam pojechać leśną przecinką przez miejsce, które nazywaliśmy uroczyskiem. Uroczysko nie było wcale urocze, raczej niepokojące. Tu leśna ścieżka była słabo widoczna i drzew było więcej, poszycie zdradliwie splątane, miejscami zdarzały się podmokłe łachy, bujające tym, który na nie nieostrożnie stanął. Nie wiadomo jak dawno temu – podobno bardzo dawno - w pobliżu uroczyska postawiono kapliczkę. Teraz została z niej tylko skorupa – ściany zbudowane na planie kwadratu o boku długości dwóch kroków, dziurawy dach z wypalanych dachówek. Nie było drzwi, wejście ziało czernią. Starałam nie patrzyć się w tamtą stronę – czym innym była eksploracja kapliczki w pełnym świetle dnia, kiedy na własne oczy przekonałam się, że w środku poza cementową posadzką nie ma nic, a czym innym bliskość tej budowli – opuszczonej i niepotrzebnej, gdy zapadał zmierzch. Ludzie starali się unikać tego miejsca i niechętnie mówili dlaczego. Może po prostu nie wiedzieli. Tato też nie był zachwycony kiedy tu przebywałam, choć nie zabraniał mi tego wyraźnie, starałam się stosować do jego sugestii, żeby tędy nie jeździć. Tego dnia jednak skierowałam Rufusa w stronę uroczyska.
Zebrałam wodze i poprawiłam się w siodle. Rufus wiedział, co nastąpi, więc skrócił krok.
- No, malutki – powiedziałam pieszczotliwie. – Gazu do stajni!
Pogalopowaliśmy.
Nie chciałam puszczać go pełną prędkością – było tu za ciasno, ponadto musiałam lawirować pomiędzy drzewami, być gotową na pokonanie ewentualnej przeszkody i uważać na resztki śniegu – mogły być śliskie. Skróciłam wodze. Koń szedł równym krokiem, lekko pochrapując.
Nagle, zupełnie dla mnie niespodziewanie Rufus spłoszył się. Czułam jak traci rytm chodu i zachwiałam się w siodle. Próbowałam go opanować, widząc przed sobą czarną szyję wygiętą w bok, czując jak wmyka się spode mnie. Skręcił się niemal w łuk, chrapami dotykając prawego strzemiona i bokiem uciekał w lewo.
-Rufus! – krzyknęłam
Stanął dęba. Zrobił to tak nieoczekiwanie, że uderzyłam nosem w jego szyję na tyle mocno, że aż mnie przyćmiło. Zaskoczona i oszołomiona, z trudem utrzymałam się w siodle. Natychmiast zobaczyłam kropelki krwi skapujące z mojego lewego nozdrza na ręce i grzywę. W ustach czułam metaliczny smak. Spadnę – pomyślałam.
Na szczęście po kilku jeszcze nerwowych krokach udało mi się go opanować.
-Widzisz, co narobiłeś? – powiedziałam czując, że mój nos puchnie a w oczach zbierają się łzy bólu. – Co ci odbiło, staruchu?
Zebrałam wodze w jedną dłoń i ściągnęłam szalik z szyi. Otarłam nim krew z brody i ust, przyłożyłam do nozdrzy. Koń dreptał jeszcze w miejscu, kręcąc się wokół własnej osi, ale jego ruchy nie były już nerwowe. Zatrzymałam go, żeby ocenić straty.
Ostrożnie pomacałam nos. Wyglądało, że nie złamałam go, choć już był obrzęknięty. Przejechałam językiem po zębach, nacisnęłam na siekacze. Zęby też były na miejscu. Wyplułam resztę krwi z ust, a niteczki czerwieni narysowały prosty wzorek na śniegu. Włożyłam szalik do kieszeni kurtki.
Rufus miał płatki piany na szyi i na pysku, spocił się mocno, ale był już spokojny – miał uszy postawione w pionie i nie rozglądał się nerwowo naokoło.
Popatrzyłam, czy nie widać czegoś, co mogło go przestraszyć aż tak bardzo. W tej okolicy nie było nigdy większych drapieżników, więc watahy wilków czy rysia-samotnika nie spodziewałam się zobaczyć. Było to też za blisko domostw ludzi, żeby chciały podejść jakieś płowce – sarny, daniele, zwłaszcza teraz, na wiosnę, gdy miały już dość jedzenia w lesie. Wokół panowała cisza, nawet wiatru nie było.
Uznałam, że możemy jechać do domu.
Zebrałam wodze i wyprostowałam się, ścisnęłam boki Rufusa łydkami.
Ani drgnął.
-No, Rufus – cmoknęłam. – Idziemy.
Jeszcze raz przynagliłam konia, bez reakcji z jego strony.
Zdziwiła mnie ta niesubordynacja. Rufus stał jak wryty.
Byłam zmęczona, obolała i zmarznięta. Naprawdę, chciałam się już znaleźć w domu i nie planowałam użerać się z koniem, który postanowił zaprezentować zestaw zachowań zahaczających o narowy właśnie teraz.
Przelotnie, gdzieś na obrzeżach umysłu zastanowiło mnie, dlaczego właśnie teraz i tutaj, właśnie on, ale nie analizowałam wtedy tej myśli.
Zgramoliłam się z siodła.
- Skoro nie chcesz iść, to może bardziej spodoba ci się prowadzenie, co? Może stęskniłeś się za moim widokiem?
Przerzuciłam wodze przez głowę konia i wzięłam je w rękę tuż przy pysku. Zapewniało to lepszy kontakt w razie jakiś kolejnych niespodzianek. Ruszyłam w kierunku ścieżki, od której oddaliliśmy się kilka metrów w lewo podczas nieopanowanych skoków. Rufus powinien ruszyć razem ze mną, podążając za moim krokiem, ale nie tym razem. Stał jak wmurowany, z uszami czujnie nastawionymi ku przodowi.
Stanęłam zrezygnowana.
- Nie rozumiem cię, stary. Najpierw płoszysz się jak jakaś końska podfruwajka, a teraz nie ruszysz z miejsca? Przecież cię nie zaciągnę do stajni. A może uważasz, że powinnam cię wziąć na plecy i zanieść? – warknęłam.
Wtedy poczułam ten zapach. Słodki, mdlący zapach zgnilizny. Snuł się wokół zdradliwie, oplatał nerwy węchowe docierając prosto do mózgu. Alarmował i niepokoił, był wyraźny i silny na tyle, że przebił się przez metaliczny zapach mojej krwi i potu konia.
Rozglądnęłam się.
Kilka kroków ode mnie zobaczyłam coś, co na pierwszy rzut oka było trudne do odróżnienia od łachy brudnego śniegu. Właściwie byłoby nie do odróżnienia, nawet z tej odległości i nie zwracałaby uwagi, gdyby nie to co leżało na wierzchu. Coś co wyglądało jak szare grabki owinięte szmatkami i strunami.
Zarzuciłam wodze na gałąź drzewa. Rufus stał spokojnie.
Coś kazało mi iść w tamtą stronę.
Jakaś część mojego umysłu wiedziała już co tam znajdę, podczas gdy moje nogi, zupełnie niezależnie od mojej woli wykonywały automatycznie dawno wyuczone ruchy, kiedy krok za krokiem szłam w kierunku tego, co widziałam. Druga część nie dawała wiary temu co widzi, bo było to nie do uwierzenia. Takie rzeczy zdarzały się w filmach i książkach, a nie tu, w pobliżu Barcina, gdzie mieszkałam od urodzenia.
Stanęłam przy brzegu białawego pagórka i upewniłam się, że widzę, to, co widzę.
Spod resztek śniegu wychynęło białe chyba niegdyś płótno czy prześcieradło. Dopiero z bliska widać było różnicę w fakturze, bo kolor był niemal identyczny. Płótno – potem pomyślałam, że był to całun – okrywało coś, co kiedyś było ciałem człowieka. Na wierzchu, skosem, leżała ludzka ręka, a właściwie to, co z niej pozostało.
Resztki skóry zwisały płatami obnażając równoległe położone sznurki ścięgien, kości palców były obnażone, same palce szponowato zgięte.
Spod krawędzi materiału było widać matowe pasemka jasnych długich włosów. Podeszłam bliżej obchodząc szczątki dookoła. Smród był niemal namacalny, kręciło mi się w głowie. Z trudem powstrzymywałam mdłości. W gardle czułam narastający krzyk.
Głowa leżała wśród krzaczków borówek, widziałam jej prawą połowę. Włosy częściowo przykrywały twarz, układając się na przegniłej skórze w sposób parodiujący wystudiowany, niedbały styl modelek. Pusty oczodół miał szarawy kolor, brakowało części policzka i widać było nieludzki grymas obnażonych zębów trzonowych.
Jednak dopiero kiedy zobaczyłam ucho i nadal tkwiący w nim kolczyk z białym kamyczkiem – coś w mnie pękło. Puściła jakaś tama w głowie, tama z rodzaju tych, które bronią umysł przed zalewem okropieństw, z którym mógłby nie dać sobie rady. Spalił się przeciążony obwód bezpieczeństwa.
Histerycznie oddychając, tyłem oddalałam się od makabrycznego znaleziska. Nie spuszczając zeń oczu stawiałam kroki coraz szybciej, i uderzyłam tyłem głowy o pień drzewa. Uderzenie odezwało się bólem w potylicy i w spuchniętym nosie, jęknęłam głośno. Zamknęłam oczy, przysłowiowe gwiazdy wirowały mi w głowie.
Nie tylko gwiazdy.
Na ciemnym tle zamkniętych powiek ujrzałam jakby wyświetlający się film, coś w rodzaju negatywu, który widzi się po długim wpatrywaniu w jasny obiekt. To co widziałam, nie było jednak powidokiem otoczenia, było zupełnie od niego niezależne.
Duże ręce zaciskają się na szyi, coraz mocniej i nieubłaganie… Głowa kręci się spazmatycznie, w prawo i lewo, w prawo i lewo. Podbródek obniża się, jakby chciał podważyć, odsunąć zaciskające się ręce, widać opuchnięty język, konwulsyjnie liżący coś niewidzialnego…Małe dłonie kurczowo zaciskają się, wbijają palce w grzbiet tych dużych w beznadziejnej próbie odsunięcia ich…
Otworzyłam oczy, dysząc z przerażenia i znowu widziałam przed sobą rozkładające się ciało.
Zamknęłam oczy i ponownie wyświetlił mi się koszmar.
Język już się nie porusza, małe dłonie opadają bezwładnie. Duża ręka gładzi jasne włosy dziwnym, pieszczotliwym ruchem. Dłoń jest okaleczona, nie ma kawałka palca wskazującego. Sięga do lewego ucha ofiary. Ciemność. Kolczyk spada do małej szuflady, pomiędzy metalowe guziki Cyfra dwa napisana szwabachą, jakby wypukła, zawieszona na pionowej płaszczyźnie, razem z tą płaszczyzną przesuwa się w prawo... Otwiera się wejście do ciemności...
Wrzasnęłam aż zapiekło mnie gardło.
Mój krzyk nie odezwał się echem. Został wchłonięty przez otoczenie, przez las, wodę, mech i śnieg,
W odpowiedzi usłyszałam jedynie ochrypłe krakanie gawrona siedzącego gdzieś w koronie pobliskiego drzewa które brzmiało, jakby ptak mnie przedrzeźniał.
Musiałam patrzyć albo na okropieństwo rzeczywistości albo tego czegoś, co widziałam po zamknięciu oczu. Nie było ucieczki. Mogłam mieć oczy otwarte albo zamknięte, a wszystko co widziałam w obu tych stanach było jednakowo przerażające.
Było mi niedobrze, od uderzenia o drzewo znowu rozkrwawił mi się nos. Podłoże falowało. Miałam świadomość, że za moment mogę zemdleć i upadnę obok rozkładających się zwłok.
Resztkami sił, na uginających się nogach podeszłam do Rufusa. Przełykałam słodkawą ślinę a drzewa wokół kręciły się w obłąkańczym tańcu. Uklęknęłam na mokrej ziemi i pochyliłam głowę do kolan. Czułam napór krwi i pomału zaczęło mi się przejaśniać w głowie. Drzewa stanęły na swoich miejscach, a na ramieniu czułam nozdrza poszturchującego mnie konia.
Pomału wstałam trzymając się grzywy i strzemiona.
Nie byłam pewna, jak dam radę wejść na siodło, czułam się tak, jakby moje ręce i nogi były zrobione z galaretki. Kiedy owiało mnie świeże powietrze poczułam jak odzyskuję siły.
- Postaraj się nie wiercić, dobrze? – powiedziałam do Rufusa z trudem obracając suchym jak wiór językiem w ustach.
Jakoś udało mi się wspiąć na siodło. Ujęłam wodze w drżące ręce. Czułam, że jeszcze coś muszę zrobić. Był to taki sam przymus jak ten, który pokierował moimi krokami w stronę szczątków.
Z wysokości konia odwróciłam się w kierunku tego co znalazłam. Musiałam upewnić się, że nie był to sen, koszmarny sen.
Nie był. Z góry widziałam wszystko dokładnie – całun, włosy, rękę.
Skierowałam Rufusa na ścieżkę. Tym razem nie było problemu z powodowaniem nim, szedł chętnie i równo.
Odwróciłam się jeszcze raz , bo nagle coś mi wpadło do głowy i była to pierwsza jasna myśl od kwadransa. Wiedziałam, że będzie trzeba to miejsce odnaleźć, a ja nie byłam pewna, czy zdołam tu wrócić lub wyjaśnić jak tu dojechać.
Wyciągnęłam z kieszeni zakrwawiony szalik i zawiązałam go na podwójny supeł na gałęzi. Szalik miał jaskrawożółty kolor i było go widać z daleka.
Potem pozostało mi tylko wrócić do domu.
Im pewniej czułam się w siodle, tym większy dolegał mi niepokój. Czułam się nieswojo i kilka razy nerwowo się oglądnęłam. Mrówki chodziły mi po plecach i drętwiał mi kark. Coś było nie tak. Pewnie była to reakcja na stres, rodzaj silnego napięcia nerwów, odreagowanie widoku okropności tych w lesie i tych w oczach. Postanowiłam oddalić się stąd czym prędzej i szybko tu nie wracać.
Popędziłam Rufusa do galopu, czując siedzącą mi na karku panikę, która kąsała mnie w szyję i czyniła niewrażliwą na jakiekolwiek argumenty.
Zdążyłam odmówić krótką modlitwę do świętej Joanny d’Arc i już nic nie było w stanie mnie zatrzymać. Pognałam ile sił w nogach Rufusa, nie bacząc na logikę ani na nasze bezpieczeństwo. Położyłam się na szyi konia, oddałam mu wodze licząc, że zdoła dać sobie radę z przeszkodami, a ja utrzymam się siodle. Drzewa wokół rozmazywały się od obłąkańczego pędu. Rufus chrapał z wysiłku, a ja słyszałam swój własny suchy ni to chichot, ni to szloch, wydobywający się bezwiednie w moich ust.
Kolczyk i szalik
1
Ostatnio zmieniony sob 07 lip 2012, 12:12 przez de_novo, łącznie zmieniany 2 razy.