----------------------------
Po latach mówiono, że kobieta ta weszła przez bramę od strony północy. Minęła stragany rzemieślników i rozsiadła się pod ścianą, w kącie cuchnącym uryną, bo tylko tam zostawało jeszcze miejsce dla przekupek, które handlowały byle czym.
Może wszystko potoczyłoby się inaczej, gdyby nie ta ruda, która od razu ją przegoniła, twierdząc, że to jej stałe miejsce. Przekupki nie miały swoich miejsc, a jeśli były wyjątki, to ruda do nich z pewnością nie należała, bo zaglądała nie częściej niż raz na tydzień. Przynosiła zgniłe gruszki albo robaczywe grzyby, czasem wiecheć podwiędłych kwiatków i wysłuchiwała plotek, które potem mogła powtarzać w innym miejscu. Każda inna baba ofuknęłaby ją od razu, ale Dziergwa była tu pierwszy raz, więc nie chcąc z nikim zwady, po prostu się przesunęła koło rogu chaty. Akurat tam, gdzie zbiegały się uliczki.
Rzuciła brudny tobołek za siebie, a przed sobą rozłożyła płachtę, na której poukładała podsuszone, jeszcze nie starte zioła. Gdyby któraś z przekupek wiedziała coś o ziołach, poza bajaniami powtarzanymi przy okazji Nocy Błędnych Ogni, od razu zorientowałaby się, że Dziergwa zna się na rzeczy. Ale że nie wiedziały, to tylko zerknęły z powątpiewaniem, czy ktoś się schyli po te zasuszone wiązki, co to ani dla kochanki, ani dla krowy. Ruda pozwoliła sobie nawet na jakiś przytyk, ale zaraz zmieniła temat, bo podobno król miał ogłosić, że do talarów rękę księżniczki dołoży, jeśli kto w końcu zgładzi tę przeklętą bestię. Podobno był już pierwszy chętny.
Południe musiało minąć, kiedy w uliczce za plecami Dziergwy pojawili się konni i w gwarze zwyczajnych przekomarzań powtórzyło się parę razy imię Ostryka. Rozmowy przycichły nagle, a miejsce, w którym jeszcze niedawno siedziała ruda, zrobiło się nagle puste.
Trzej konni wyjechali Dziergwie jakby zza pleców i skierowali się do straganów. Przy siodłach mieli miecze, a z tyłu przerzucone szare płaszcze z błękitnym pasem, więc od razu poznała, że to królewscy. Zatrzymali się przy straganach i ten najpierwszy, którego najwyraźniej nazywano Ostrykiem, zsiadł i ruszył między kupców. Twarz miał spaloną słońcem, kościstą, oczy niewielkie, a spojrzenie nieprzyjemne. Zło w nim było jakieś i na oko Dziergwy jedno z najgorszych, bo nie takie co przynosi uciechę, ale co najwyżej ulgę. A i to pewnie nie zawsze.
Ostryk wszedł między stragany, gdzie było już prawie pusto. Ucichły wszelkie rozmowy. Powtarzał co chwilę o podatku na smoka, a potem słychać było brzęk monet. Pozostali dwaj siedzieli w siodłach i patrzyli za nim.
W końcu wrócił z sakwą w ręce i już miał chyba wsiadać na konia. Omiótł wszystko swoim gniewnym spojrzeniem, żeby wiedzieli, że tylko jego zdanie się tu liczy i zatrzymał wzrok na przekupkach.
Rzucił sakwę jednemu ze swoich i podszedł bliżej.
- A wy co? Was prawo też obowiązuje? Podatek na smoka będzie – zawołał.
Chyba nawet ci jego kompani byli zaskoczeni, ale nic się nie odezwali, nawet nie ruszyli wąsami. Ostryk tymczasem podszedł do pierwszej kobiety i wyciągnął rękę. Tamta ze zbolałą miną sięgnęła pod zapaskę i wysypała mu parę groszy. Dużo tego nie mogło być, ale jemu przecież nie o pieniądze szło.
Podszedł do drugiej z wyciągniętą ręką.
- Litości, panie – zawołała żałośnie, choć niezbyt głośno.
- Dwaj, nie jęcz mi tutaj.
- Nic nie sprzedałam dzisiaj – próbowała się bronić.
- To po co tu siedzisz? Wynocha.
Kobieta się rozpłakała, co jeszcze bardziej zezłościło Ostryka.
- Dawaj! - krzyknął już naprawdę rozgniewany, a tamta opuściła głowę i zaczęła się trząść i szlochać.
- Wynocha stąd!
Nie czekał, aż wstanie tylko złapał ją za kaftan na plecach i poderwał do góry. Silny był bez wątpienia, ale kobieta do najlżejszych nie należała. Wstając niezgrabnie zatoczyła się na niego, a Ostryk, żeby złapać równowagę odstąpił do tyłu. Na nieszczęście Dziergwy noga mu się omsknęła. Zatoczył się w stronę płachty z ziołami.
Nie było czasu, żeby ratować wszystko, więc złapała tylko parę wiązek i podniosłą się tak szybko, jak mogła, żeby odskoczyć, zanim na nią wpadnie. Jakimś cudem tylko się o nią otarł, a zaraz potem klapnął na bruk.
Wszyscy zamarli. Nikt nawet nie ważył się skrzywić, nie mówiąc o śmiechu. Ostryk spąsowiał, małe oczy zrobiły my się jeszcze mniejsze, usta zacisnęły tak, że nie było widać warg. Podniósł się szybko i coś miał krzyknąć - złowieszczego pewnie, ale zamiast tego zaczął potrząsać prawą ręką.
Potarł wierzch dłoni i znów nią potrząsnął, patrząc ze zdziwieniem. Na zaczerwienionej skórze zaczęły wychodzić pierwsze bąble. Pomasował ją jeszcze raz, strzepnął znów, a potem wbił wzrok w stojącą pod ścianą Dziergwę. Dłoń składał w pięść i prostował, i patrzył raz na jej twarz, a raz na zioła, które trzymała w ręce.
- Coś ty mi zrobiła – wysyczał w końcu. – Coś ty zrobiła, wiedźmo stara?
- To tylko pokrzywa, panie. – Dziergwa zbladła, ale dała radę odezwać się przytomnie. – Na napar, dla zdrowia.
Ostryk chciał ją przynajmniej zdzielić po głowie. Piekący ból w dłoni go powstrzymał. A jeśli stara naprawdę była wiedźmą? Wiedźma się nie przyzna przecież. Nie mógł jej tego puścić płazem, żeby się potem ostatni zapijaczony włóczęgo wyśmiewał z niego za plecami.
- To wiedźma! – Krzyknął do swoich. – Brać ją do lochu.
Siedzący w siodłach królewscy dopiero teraz zdziwili się naprawdę. Nie w głowie im było bronić Dziergwy, ale myśleli już o karczmie i winie za zebrane przed chwilą pieniądze. Ostryk widząc ich wahanie wściekł się jeszcze bardziej.
- Wołajcie miejskich – wydusił przez ściśnięte gniewem gardło.
* * *
Velard zamknął oczy i potarł twarz dłonią z góry do dołu licząc, że może dwaj strażnicy i stara znikną. Nie zniknęli.
- Za co? – zapytał dla pewności. Jako grododzierżca zajmował się tylko poważnymi sprawami. Niańczenie bezdomnych przybłęd nie było w jego obowiązkach, a w dodatku kiepsko się czół i po głowie chodziła mu drzemka w kantorku.
- Czary i brak opłaty za handel – powtórzył beznamiętnie wyższy ze strażników.
Czary były poważnym oskarżeniem. Kobieta stojąca między strażnikami nie była za wysoka, może przez to, że się garbiła. Nie mogła też być bardzo stara, bo wystające spod chustki włosy w kolorze mokrej pszenicy tylko gdzieniegdzie przetkane były spłowiałymi pasemkami siwizny. Była trochę wystraszona i nie wyglądało na to, żeby zaraz miała rzucić jakąś klątwę.
- Dajcie jej na podpłomyk i wyrzućcie za drzwi. Mam ważniejsze sprawy na głowie.
- Ostryk kazał ją zatrzymać.
To pogarszało sytuację. Wszyscy powoli mieli go dość. Chyba nawet król zaczął już podejrzewać, że w plotkach o jego nikczemnościach musi być coś z prawdy. No ale to jednak królewski. I znając go, może się dopytywać o starą
- Siadajcie. – Velard ruchem głowy wskazał starą ławę pod ścianą. – A wy na ulicę, porządek musi być.
Strażnicy wyszli.
- Jak was zwą? – zapytał.
- Dziergwa – odpowiedziała spokojnie. – Dziergwa Jakubowa.
- A gdzie wasz Jakub?
- W mogile.
Velard pokiwał głową.
- Umiecie czarować?
- Nie bardzo, panie.
- Tak mi się też zdaje. Ale to poważne oskarżenie. Posiedzicie w loszku ze dwie noce. Jak się Ostryk nie upomni to was wypuszczę.
- Ja niewinna, panie. – Dziergwa nie bała się lochu. W różnych miejscach bywało mieszkać, a czasem i pod gołym niebem w deszczowe noce trzeba było sobie radzić. Ale jakby miała przed osąd trafić, to bez chłosty się pewnie nie obejdzie, a może i co gorszego. – Zioła tylko sprzedawałam.
- Nie poradzę. – Szczerze rozłożył ręce.
Dziergwa przypatrywała mu się przez chwilę uważnie.
- Macie panie oczy nabiegłe krwią i zapuchnięte powieki. Skóra wam poszarzała, a głos ochrypł. Nie spaliście po nocach, ale nie czuć gorzałką. Chorujecie na co?
Grododzierżca zmierzył ją uważnie spojrzeniem. Może zbyt łatwo osądził, że stara nie zna się na czarach? Z drugiej strony mogłaby na niego rzucić urok, zamiast się łapać takich sztuczek, jeśliby umiała.
- Może bym pomogła? – spytała, widząc jego zawahanie.
- Nic mi nie jest – odpowiedział bardzo powoli i po dłuższym wahaniu dodał: – Ale moją kobietę zmogło.
- A co jej dolega?
Żona Velarda trzy dni i trzy noce już w boleściach się zwijała, a on trzy noce prawie oka nie zmrużył. Medyk do niej zachodził, ale nic nie pomagało. Żal było patrzeć na te jej męczarnie.
- W trzewiach ją pali, ból dokucza. Śpi mało, jak trochę ustaje.
- Sika?
- A mnie skąd wiedzieć – odpowiedział zgodnie z prawdą, bo sam przy niej nie siedział za wiele, tylko jej siostry. Ale w nocy z łóżka nie wstawała.
- A co jej podają.
- Medyk coś tam ważył. Potem pijawki przyłożył. Pieniądze zabrał, a ona chora tak samo, tylko słabsza coraz.
- A jak leży to na wznak, czy na boku?
- Na boku.
Dziergwa pokiwała głową. Pochyliła się do swojego tobołka, który strażnicy zabrali jako dowód na czary, pogrzebała chwilę i wyciągnęła dwie wiązki.
- Trzeba ugnieść w ręce i wrzucić do gorącej wody na jeden pacierz. Potem przelać przez czystą szmatę i samą wodę wypić. Niech wypije od razu, jak nie pomoże to jeszcze raz z wieczora. I potem jeszcze jutro z rana, w południe i z wieczora. I kaszę jeść, nic innego. A, kolana do piersi niech próbuje podkulać. Trochę powinno ulżyć.
- Co to jest? – Velard patrzył podejrzliwie.
- Jak się na ziołach nie znacie to i nazwanie nic wam nie powie.
Stara miała rację, ale i tak nie zamierzał ryzykować. Zaparzył mały garnek i kazał jej wypić bez cedzenia przez szmatę. Wypiła. Pachniało przyjemnie.
- Wiesz, że jak się jej co złego stanie to zapłacisz gardłem?
- Nic jej nie będzie, panie. – Stara mówiła spokojnie i z przekonaniem.
Wahał się chwilę, ale w końcu schował zioła. Zamknął ją w ciupie, bo tam było cieplej niż w kamiennych lochach. Tobołek z ziołami zamknął na klucz w kredensie.
Sam czasem zażywał naparów z ziół. Może nie zawsze pomagały, ale jeszcze nie zaszkodziły. I dobrze jej z oczu patrzyło.
* * *
Nazajutrz grododzierżca przyszedł dopiero przed południem. Kazał strażnikowi przynieść dwie miski kapusty, ćwierć chleba i piwo. A potem kazał mu pilnować drzwi i trzymać gębę na kłódkę, bo jak nie to wyszoruje jego zarośniętym łbem kamienne schody przy wejściu tak, że się w nich słońce przejrzy. Strażnik posłuchał.
Sam wyciągnął Dziergwę z ciupy i usiedli przy stole pod oknem. Stara od razu rzuciła się na kapustę.
- Poprawiło się – odezwał się Velard zanim ugryzł pierwszy kęs chleba. Odpowiedziała mu tylko skinieniem głowy, mlaskając i ciamkając przy tym głośno. – Ból zelżał w nocy i spała. Na wznak. Ciągle boli, ale już mniej.
Dziergwa przełknęła głośno łyżkę kapusty.
- Nie zagoi się tam wszystko w środku tak od razu, ale za parę dni wstanie z łóżka.
- Skąd się na tym znasz?
Dziergwa nie odpowiedziała od razu, bo przeżuwała akurat skórę chleba. W końcu przełknęła.
- Jak się pod lasem mieszka to człowiek tam zawsze co znajdzie. Babka moja mnie uczyła. Na medyka nas nie było stać, a Jakub chorował długo.
- A czym się ten twój Jakub zajmował?
- Trochę był szewcem, potem żołnierzem, potem na powrót szewcem, ale niedługo. Z bitew z raną wrócił i podupadł na zdrowiu.
Velard pokiwał głową.
- Pod naszym panem walczył?
Dziergwa tylko przytaknęła, bo znów miała usta zapchane jedzeniem.
- Takie życie żołnierza. Muszę cię zamknąć chociaż do jutra. Jak Ostryk się nie upomni to cię puszczę. Pewnie się nie upomni, bo wieczorem uczta się zapowiada. – Grododzierżca potarł policzek i zapatrzył się gdzieś za okno. – Król rękę córki do sakwy z talarami dołączył i jakiś herbowy śmiałek chce na przeciw bestii stawać. Utrapienie z takimi, bo trzeba eskortę i wsparcie na błoniu zapewnić, ale co poradzić.
- Ale może w końcu spokój będzie.
- Eeee – Velard machnął ręką. – Na początku może i było trochę strachu, ale teraz? Krowę się rzuci i śpi toto trzy dni. Już nawet nie wiem, kiedy się tu ostatnio co spaliło. Chytrych na talary było trochę, ale teraz, jak jeszcze rękę królewny można zdobyć, to się pewnie zamieszanie zrobi jak na targu.
- To lepiej bestię przy życiu zostawić? –Dziergwa nie bardzo mogła zrozumieć.
Grododzierżca pokiwał głową, popijając piwa.
- Lepiej by było usiec, to pewne. Tylko by się musiał znaleźć taki, co by usiekł. Ci w zbrojach, durni, myślą, że na sam widok poczwara się do góry brzuchem ułoży. Trzeba potem wysyłać swoich, żeby takiego z błonia przywlekli, a nikt się do tego nie pali, nawet jak gadzina śpi. I jeszcze potem wygrzebywać truchło z pancerzy, żeby egzekwie można było odprawić. To już lepiej jak chłopki przychodzili, przynajmniej po wszystkim nie ma zachodu. Ptaki co najwyżej mają pożywkę.
Dziergwa wysiorbała wodę z miski po kapuście, beknęła przeciągle, otarła usta rękawem i spytała:
- A czemu to nikt gadziny przez tyle czasu nie usiekł? To już lata. Że nawet rycerze dać rady nie mogą?
Velard zaśmiał się i podsunął starej swoją miskę, w której było wciąż więcej jak połowa.
- A ty myślisz, że to takie proste? Stwór skrzydlaty i ogniem zieje. Szpony ma jak sztylety, a korpus łuską pokryty. Niełatwo z niego pieczyste zrobić. Powiem ci w sekrecie, że nawet pan nasz szukał takich co niby moce tajemne mają na usługach. Przyszedł jeden w śpiczastej czapce, o kiju i po nocach coś tam dziamdolił na skale. W końcu przepadł. Gadają, że ktoś cierpliwość stracił i go z tej skały zepchnął. A, smok jak był, tak jest.
- To może otruć gadzinę? – Dziergwa już wolniej siorbała kapustę, bardziej na zapas, bo głód zaspokoiła.
- Ktoś tam próbował, ale bestia gorzeje w trzewiach więc się trutka musi popielić pewnikiem, bo nic z tego nie wyszło.
- Jak przemocą nie idzie, to trzeba by sposobem.
- Takich od sposobów też było paru. Niektórzy nawet uszli z życiem. Budowali pułapki, maszyny miotające strzały, doły kopali, był nawet taki co na postronek chciał na spaniu gada złapać. Przynajmniej radości z takich jest trochę, ale pożytku żadnego, ot. – Velard popił znów piwa i westchnął. – Trzeba chyba przywyknąć, bo ani mieczem, ani sposobem, nawet z charmaty nie idzie gadziny ustrzelić.
Dziergwa odsunęła pustą miskę. Kawałek chleba, który jej został, wsunęła za pazuchę.
- No właśnie, charmaty – odezwała się powoli, mrużąc przy tym jedno oko. – Jakub opowiadał, że po nocach wyprawiali się rozsadzać wrogie charmaty.
- Tak się czasem robi przy oblężeniu – potaknął Velard.
- To może smoka rozsadzić od środka?
Grododzierżca uśmiechnął się z politowaniem.
- Może by i był, ale kto mu rękaw z prochem do paszczy wsadzi, to nie wiem.
Dziergwa podrapała się po uchu.
- Nie trzeba wsadzać. Zamiast rękaw, zwierzę jakieś trzeba by wypchać. Tylko nie za duże, bo jak ugryzie to się wszystko rozsypie. I nie za małe, bo zdzierżyć może. Jagnie by się nadało. I smalcem wysmarować, żeby po zapachu nie pomiarkował.
Velard uśmiechnął się tym razem przyjaźnie, bo stara mu się wydała bardzo pocieszna, kiedy o takich sprawach rozprawiała.
- To z ciebie nie tylko medyk, ale jeszcze smoków gromiciel. Gad by musiał stać potem potulnie i czekać, aż mu kto lont podpali. A to nie podobne rzeczy.
- Ej tam. Nic czekać nie trzeba. Skoro gorzeje w trzewiach to samo się zajmie.
Grododzierżca parsknął i chciał coś powiedzieć kpiącego, ale nic mu na myśl nie przyszło. Za to jakby głową nie kręcił, układało mu się, że kto wie, może i nawet stara mogłaby mieć rację. Ale przecież nie pójdzie rozgłaszać, że leśna babka sposób na smoka wymyśliła. Parsknął więc tylko jeszcze raz i dopił resztę piwa.
- Wrócisz do ciupy. Uczta dziś będzie, czy się tamtemu uda smoka pokonać, czy nie. Ostryk tu nie zajrzy. A jutro cię puszczę wolno.
* * *
Następnego dnia Velard pojawił się dopiero wedle południa. Oczy znów miał podkrążone i nabiegłe krwią, twarz szarą i nabrzmiałą, ale oddech przesiąknięty winem dało się wyczuć z kilku kroków.
Wyciągnął Dziergwę z ciupy i posadził przy misce kaszy ze skwarkami. Zdał sprawę z poprawy u żony i wziął dwie garście ziół na nowy napar.
- Zjedz i bywaj w swoją drogę. – Rzucił na stół małą sakiewkę. – Dałbym ci więcej, ale jak kto pomiarkuje, żeś przy groszu, to ci łeb ukręci, a takiej przysługi ci nie życzę.
Stara schowała pieniądze, a grododzierżca upił spory łyk piwa. Patrzył na nią, jak łapczywie zjadała kolejne łyżki kaszy. W końcu, żeby przerwać ciszę, odezwał się:
- No i sprawdziły się moje słowa wczoraj. Oj, nie prędko królewna zamążpójścia doczeka. Smród pieczonego mięsa pewnie do tej pory nad błoniem się niesie.
Dziergwa miała pełne usta, więc się nie odezwała. Za to za drzwiami hałas się jakiś podniósł i pokrzykiwania. Velard nasłuchiwał chwilę, aż w końcu wstał, żeby porządek ze strażnikami zrobić, kiedy drzwi otwarły się szeroko.
Stanął w nich Saglin, wielmoża królewski z włosami czarnymi, zaczesanymi na bok i w czystym kaftanie w błękitno-czerwone pasy. Nic nie powiedział, tylko przestąpił próg, rozstawił szeroko nogi i rozejrzał się. Pomieszczenie wystrojone było bardziej po żołniersku niż po królewsku, co od razu zauważył i wyczuł. Odpowiedział skinieniem na powitania Velarda.
- Król chce zobaczyć tego twojego smokobójcę. – Bardziej zawołał niż powiedział. Strażnicy, którzy stali za nim w drzwiach spojrzeli po sobie. Velard milczał zaskoczony. – No? Gdzie go masz? Mam go sprowadzić do zamku.
Grododzierżca miał wrażenie, że wpadł w potrzask. Próbował sobie przypomnieć co i komu wczoraj wieczorem opowiadał, kiedy już wypił za dużo wina i za dużo piwa, i za dużo gorzałki, i kto wie czego jeszcze.
- Przemówisz wreszcie, mości panie? – Saglin wziął się pod boki. – Bo nie śni mi się tu przestać cały dzień. Gdzie ten twój specjalista.
- Tutaj – wydusił z siebie w końcu Velard, wskazując ruchem głowy Dziergwę.
- Nie rób ze mnie błazna.
- Kiedy prawdę mówię. – Grododzierżca skulił się w sobie, jak pies czekający na razy.
Saglin nie sądził, żeby Velard kłamał, tym bardziej że nie miał po co, ale prawda też mu się w głowie nie chciała zmieścić.
- To? – Podszedł do starej i zmierzył ją wzrokiem od czubka głowy po stopy i z powrotem. Pokiwał głową. – To wy chcecie smoka faszerowanym jagnięciem rozsadzać?
Trudno powiedzieć, kto z całej trójki był najbardziej zdziwiony, ale możliwe, że Dziergwa była najmniej. Nie dlatego, żeby się takiego obrotu spraw spodziewała, po prostu przywykła, że maluczkich los rzuca, gdzie chce. A że i za kłamstwo, i za prawdę zarówno można było po grzbiecie zebrać, to zazwyczaj wolała powiedzieć prawdę.
- Tak panie. – Skinęła jeszcze głową na potwierdzenie.
Saglin zmarszczył brwi i podrapał się po równie czarnej i równie, co czupryna modnej brodzie.
- W takim razie idziesz ze mną, Velard. Sam się będziesz spowiadał.
* * *
Król Falest wyglądał młodziej niż się można było po królu spodziewać. Tak się przynajmniej zdawało Dziergwie. Policzki miał gładkie, skórę jasną. Oczy patrzyły uważnie, chociaż nie wyglądał na mędrca. Stał przy kominku i przyglądał się jej, więc szybko opuściła wzrok.
Kiedy się już przyjrzał, popatrzył na Saglina, a potem na grododzierżcę.
- Czy ty, Velard, chcesz ze mnie pośmiewisko przed całym światem zrobić? Może tobą powinienem smoka nakarmić, żeby zdechł z boleści?
- Ale to prawda, Panie.
Grododzierżca stał dwa kroki przed Dziergwą i bezwiednie splatał palce dłoni, nie mogąc zapanować nad ich ruchem. Nie mógł sobie przypomnieć, kiedy i komu zwierzył się z pomysłu starej, ale widać po którymś dzbanie wina, złamał swoją zasadę, żeby przy ważniejszych od siebie nie gadać za dużo. A może wygadał przy swoich, a oni roznieśli dalej? Za późno było, żeby się nad tym zastanawiać.
Falest machnął ręką, pokiwał głową i podszedł do Dziergwy, która też splatała i wyginała sobie palce z nerwów, bo nigdy jeszcze przed takim majestatem nie stała.
- Jak was zwą.
- Dziergwa. Dziergwa Jakubowa.
- Ubiliście kiedy jakiegoś zwierza?
- Kurę umiem zarżnąć, kozę... – nie dokończył, bo Falest znów machnął ręką i odszedł w stronę Saglina.
- Ale ze smokami nie mieliście do czynienia?
- Nie, Panie. – Głos miała spokojny.
- To skąd wiecie, że można takiego wzorem charmaty ubić?
- Nie wiem Panie. Skoro charmatę można od środka rozsadzić, to może i bestię by się udało.
Król oparł się o kominek, w którym o tej porze się nie paliło i zaśmiał w głos.
- To by była heca, jakby się udało. Tożby chyba całe rycerstwo z wściekłości i wstydu się rozpuknęło. Co myślisz o tym, panie Saglin?
Saglin zrobił jakąś minę, która może miała wyglądać mądrze i pogładził się po włosach. Czoło mu się wyraźni zmarszczyło, ale poza sapnięciem nie powiedział nic.
- Ano właśnie. Nie wiadomo co myśleć. – Falest pokiwał głową. – Przydałoby się pozbyć tego gada i na stary zamek wrócić. Przydałoby się zakończyć to zamieszanie. Skończyć z pijawkami, które żer sobie na nas przez to robią i mętlik wprowadzają. Tylko czy sposób dobry? Nie wiadomo. Ale czy zły? – Tu znów zawiesił głos przyglądając się Dziergwie. – Też nie wiadomo.
Usiadł na wyrzeźbionym z czarnego drzewca, zdobionym w liście roślin i głowy szczerzących kły zwierzy krześle, które nie było tronem tylko dlatego pewnie, że nikt go nie pozłocił. Przywołał skinieniem ręki grododzierżcę i starą.
- Nikt się nie dowie o tej rozmowie. To ostrzeżenie i potraktujcie je poważnie. Jeśliś już był uprzejmy takiego pogromcę smoków nam sprowadzić, Velard, to zajmiesz się nią i całą sprawą. Jeśli cokolwiek ma z tego być, to samej babki na smoka puścić nie możemy, więc ty jej we wszystkim masz pomóc. Jak się powiedzie, sławą i nagrodą możecie się dzielić wedle woli. A, najważniejsze. Ręka mojej córki nie jest częścią umowy.
Dziergwa nie śmiała się nawet ruszyć. Stała z opuszczoną głową i zerkała spod oka w stronę grododzierżcy. On zaś stał zaskoczony i czując na sobie spojrzenie majestatu sam nie wiedział co ma zrobić. Może prostować, może się jakoś z tego wywinąć? Nie wydawało mu się, żeby to był dobry pomysł. Cokolwiek naopowiadał po pijanemu, król podjął decyzję i trzeba się było z tym pogodzić.
– A jeśli się nie powiedzie? – odważył się spytać.
– Zostaniesz na grodzie, a co zrobisz z nią, to nie moja sprawa. Sam się potem martw, jak cię wezmą na języki, bo tej rozmowy nie było.
To było jasne, że król swojego imienia nie chciałby kłaść na szali.
- Zgoda – Powiedział to niezbyt głośno.
- Czego wam trzeba? – Te słowa Falest wypowiedział już do Dziergwy.
- Skóry z barana, nici grubej, prochów wojennych, takich z węgla i siarki...
Falest przerwał jej.
- Dostaniecie, co trzeba. Dam wam kogoś do pomocy. – Zwrócił się do Saglina. – Jest już?
- Czeka za drzwiami – odpowiedział wielmoża.
- Wołaj.
Saglin poszedł do drzwi w tyle komnaty.
- Zajmie się wami mój człowiek. – Król znów zwrócił się do Dziergwy i Velarda. – Nakarmi was i da co potrzeba. Nie zwlekajcie zbyt długo, żeby się plotki nie zaczęły nosić. Oto i on. – Z drzwi wyłonił się rosły mężczyzna. Wychynął z mroku końca komnaty ze swoimi wąskimi ustami, kościstymi policzkami i spojrzeniem przesiąkniętym złem. – Pan Ostryk.
* * *
Ostryk musiał tam stać czas jakiś pode drzwiami, bo zdążył już zebrać paru swoich. Velard zamierzał jakoś się z nim dogadać, coś wytłumaczyć, ale gdy tylko wszedł w korytarz i drzwi się zamknęły, popchnęli go na ścianę. Przeciwko trzem nie miał szansy najmniejszej. Wykręcili mu ręce i zebrał parę bardzo nieprzyjemnych razów. Ostatni, który zapamiętał zanim stracił jaźń, był w plecy, poniżej żeber.
Ocknął się na wilgotnej kamiennej posadzce. Znał to miejsce. Różne są lochy w zamkach. W niektórych śmierć mieszka tuż za progiem, w innych trzeba czekać na nią długo, na tyle długo, że człowiek zaczyna się o nią modlić. To było takie miejsce, w którym nieszczęśnik miał mieć czas na przemyślenia.
Velard ręce miał skute z tyłu, ale łańcuch był popuszczony luźno. Ktoś go ułożył na boku, na garści brudnej słomy. Usta miał spierzchnięte i bolały go chyba wszystkie mięśnie i kości. Najbardziej plecy. Z niewielkiego otworu pod sufitem sączyło się trochę światła. Nie wiedział czy to jeszcze dziś, czy już jutro. Z trudem, ale udało mu się usiąść i oprzeć o ścianę.
Dziergwa siedziała na drewnianej ławie po drugiej stronie. Na głowie miała zarzucony worek, ręce skute z tyłu, a w pasie przepasana była łańcuchem. Przypuszczał, że na szyi ma klamrę. Głowę miała opuszczoną na pierś. Na początku myślał, że nie żyje, ale usłyszał ciche posapywanie.
Nim zdążył pomyśleć o swoim położeniu usłyszał kroki zbliżające się korytarzem. Przy kracie przesłaniającej obszerne wejście pojawiło się paru zbrojnych. Klucznik otworzył zamek i odszedł, a do celi weszło dwóch królewskich, których nie znał z twarzy. Obaj mieli małe kusze. I obaj wycelowali je w Dziergwę.
Velard już myślał, że to będzie egzekucja, że pewnie on będzie następny, ale nic takiego nie nastąpiło. Stali nieruchomo, czekając nie wiadomo na co. Dopiero po dłuższej chwili pojawił się trzeci. Ubrany w długi płaszcz do ziemi, z kapturem zarzuconym na głowę, tak, że w miejscu twarzy była tylko wielka ciemna plama.
Nie miał żadnej broni. Stanął w wejściu i też stał czas jakiś. Kaptur obrócił się w stronę Velarda, który mimowolnie opuścił głowę. Postać podeszła do Dziergwy. W prawej ręce błysnęło ostrze sztyletu. Ciął ją przez pierś po lewej stronie. Nie skaleczył ciała. Rozciął tylko część ubrania. Potem wyciągnął lewą rękę, w której coś trzymał. Velardowi zdawało się, że to kamień. Przyłożył do ciała. Przesunął nad odkrytą częściowo piersią, jakby kreślił jakiś znak. Cofnął się o krok i czekał, trudno powiedzieć na co. Grododzierżca nic z tego nie mógł zrozumieć. Kulił się w sobie i bezwiednie napierał plecami na ścianę z tyłu, jakby liczył, że go wchłonie i obroni.
Zakapturzona postać tymczasem podniosła do góry rękę. Strażnicy wyszli z celi i sądząc po krokach, odeszli w głąb korytarza. Dopiero teraz zdjął kaptur, odsłaniając swoje oblicze. To był Falest.
Zdjął Dziergwie worek z głowy. Nie było chustki, włosy miała zmierzwione, a twarz jeszcze starszą niż wczoraj. Otworzyła powoli oczy. Falest zdjął jej klamrę z szyi i odpiął łańcuch w pasie. Nie rozkuł dłoni, ale pomógł jej się położyć na ławie. Westchnęła. Z bólu albo z ulgi.
- Ostryk mówi, żeście wiedźma. Czarownica. Prawda to?
- Nie, panie. – Wychrypiała. – Zioła tylko zbieram.
- Wody! – Falest krzyknął w stronę korytarza. – Tak mi się zdaje, że łże ten pies. Kamień wespisu was nie parzy. Widziałem, że się go wystraszyliście, kiedy wszedł do komnaty. Czemu to Ostryk na was nastaje?
Przyszedł klucznik z drewnianym kubkiem. Falest pomógł się unieść Dziergwie i przyłożył kubek do ust, żeby mogła upić parę łyków. Zakrztusiła się.
- Kazał ją aresztować za czary przedwczoraj. – Velard zebrał się w sobie i odzyskiwał już powoli rezon. – Zbierał podatek od kramarzy przy północnej bramie. – Grododzierżca specjalnie zaakcentował ten podatek. – Poszarpał kogoś i upadł na jej zioła. Oparzył się ostem albo pokrzywą, ale że na ludzkich oczach to było, to kazał ją do lochu wtrącić.
- Podatek. – Król potarł dłonią policzek. – A ciebie mocno obili?
- Bywało się w gorszych terminach.
- Trzeba tu zrobić porządek, Velard. Ze smokiem, z Ostrykiem, z podatkami i z innymi, co nam źle życzą. Ja się zajmę Ostrykiem. Posiedzi trochę w piwnicach o chlebie, to może zmądrzeje. Ty w tym czasie zajmiesz się smokiem. O resztę się nie martw.
* * *
Król ma taką właściwość na tym świecie, że nawet jakby o co prosił, to wcale nie prosi, tylko nakazuje.
Grododzierżcę opatrzono i wrócił od razu na swoje miejsce, żeby plotki uciąć. Wezwał swoich ludzi do raportu, wydał polecenia, przyczepił się tam, gdzie trzeba i tam, gdzie nie trzeba, czyli wszystko wyglądało jak zwykle. Dziergwą zajął się medyk, bo chociaż mniej oberwała, to zniosła to gorzej.
Velard tymczasem wrócił do domu, gdzie dziękując wszystkim bogom odkrył, że jego kobieta już o własnych nogach chodzi i wszystko poszło ku dobremu. W końcu, widząc, że sprawy po myśli idą, rozłożył się na trawie pod domem i popijając wino, wygrzewał obite kości na słońcu.
Kiedy smok się pojawił, sporo ludu z miasta uciekło. Sam król do pałacu za zakolem musiał się przeprowadzić, który to pałac teraz rozrastał się z każdym rokiem, bo nie wiadomo było czy do zamku da się powrócić. Z czasem to tutaj część co możniejszych się przeniosła, chociaż teren otwarty, bo nowe mury dopiero w budowie. Jak już wszyscy do poczwary przywykli, to zaczęli wracać na stare śmieci, ale grododzierżcy tak się spodobało życie z dala od gwaru i smrodu, że mimo drwin, ani myślał o ponownej przeprowadzce.
Drugiego dnia po powrocie przyjechał konny z wezwaniem. Dziergwa musiała sobie dobrze podjeść, bo odzyskała wigor. Z pomocą kogoś z zamku zaszyto niewyprawioną jagnięcą skórę, w której upchano tyle prochu, że mogłoby starczyć na dziesięć strzałów albo i więcej. Natarto go z wierzchu smalcem i chociaż człowiek by się od razu poznał, to smok powinien się połakomić.
Do starego zamku dojechali zakrytym wozem w asyście Saglina. Brama główna była od strony miasta, więc w miarę bezpiecznie. Wewnątrz wciąż siedziała załoga. Tak po prawdzie, to wcale im się źle nie działo. Przydział dostawali solidny, a odkąd zwierz przesypiał większość czasu, niewiele im groziło.
Saglin chyba życzył im powodzenia. Potem brama się za nimi zamknęła i lejce przejął jeden z miejscowej załogi. Przejechali wozem na mały dziedziniec, a z niego na połać między zamkiem a zewnętrznym murem. Dziergwa siedziała spokojnie, może nie wiedziała, gdzie dokładnie się znajdują, ale Velardowi dreszcz przeszedł po plecach. Za murem było błonie aż do rzeki, a u podstawy skarpa. Na dole skarpy zaś była pieczara, a w niej czaiło się smoczysko.
Strażnik zatrzymał wóz.
- Do zmierzchu blisko, ale jeszcze trzeba poczekać. Zrzuciliśmy mu wczoraj krowę, więc powinien spać. Lepiej iść za widoku, czy po ciemności?
Velard nie wiedział co odpowiedzieć. Spojrzał pytająco na Dziergwę.
- Jak śpi, to wszystko jedno. Dwa dni do pełni zostało, więc widać coś będzie. Lepiej poczekać.
Spędzili ten czas w zamku. Grododzierżca odmówił piwa, za to stara chętnie przyjęła pajdę chleba z omastą. W końcu uznali, że już czas.
Dwóch strażników zdjęło jagnię z wozu, a swoje ważyło takie wypchane. Sapiąc, ponieśli je do furty w murze. Zerkali na Velarda, ale pewnie nie mieli odwagi prosić go o pomoc, a on się nie oferował. Za furtą wszyscy stąpali ciszej i ostrożniej. Żwirowa ścieżka wykręcała się schodząc w dół, aż do kępek trawy zwieszających się nad skarpą, która oglądana od strony rzeki, bieliła się poniżej zamkowych murów. W jednym miejscu trawa była wytarta mocniej.
Strażnicy przystanęli na ostatnim zakręcie zdyszani. Nie wyglądali na zdenerwowanych. Sapali głośno, chociaż Velard prawie wstrzymywał oddech, żeby czasem nie zbudzić zwierza. Dziergwa człapała powoli i kiedy tak wszyscy stali, wydawało się, że chrzęst żwiru pod jej stopami musi być słychać w całym królestwie.
W końcu podnieśli wypchane jagnię za nogi i przesunęli do brzegu urwiska. Ścieżka szła dalej, wijąc się i ginąc w mroku. Widać było, że nikt jej od dawna nie używa, bo trawa wyrosła bujnie.
- Smoka się tutaj karmi – powiedział jeden ze strażników.
Velard wyjrzał za brzeg urwiska. Skarpa nie szła pionowo w dół, ale i tak była zbyt stroma, żeby po niej zejść. Musiała być wysoka na siedmiu, może nawet na ośmiu chłopa. Na dole zdawały się bieleć szkielety bydląt.
- Rozerwie się – wtrąciła Dziergwa, która też patrzyła w dół przytrzymując się rękawa grododzierżcy. – Rozleci się i prochy wiatr rozwieje.
- Tędy nie da rady. Ścieżka idzie do samego dołu? – Z tym pytaniem Velard zwrócił się do strażników.
- Tak, ale zarosło. Trzeba iść powoli i uważać, żeby drogi nie zgubić, bo można zlecieć szybciej niż by się chciało.
- No dobra. – Grododzierżca podrapał się po czole. – To bierzcie i idziemy powoli.
- Nasza robota się tu kończy, panie. Myśmy się na pojedynki ze smokiem nie pisali. Furtę w murze zostawimy otwartą... jakbyście wrócili.
I poszli. Velard nawet nie próbował ich zatrzymywać. Nie przewidział takiego obrotu sprawy. Dziergwa patrzyła na niego wyczekująco. Sama na pewno nie poradziłaby znieść jagnięcia. Może przeciągnęłaby go trochę po trawie na jakiejś szmacie, ale i to wątpliwe. Grododzierżca to rozumiał, bo tylko westchnął, złapał wypchanego zwierza za nogi i z ciężkim stęknięciem, czując jeszcze obite mięśnie, poderwał i zarzucił sobie na plecy. Bebech z prochem oparł się na karku, a nogi zwisały mu po obu stronach szyi.
- Idziemy powoli. Urwisko się wypłaszcza ku dołowi. Zrzucimy go gdzieś niżej i wrócimy.
Dziergwa mu przytaknęła. Lepszego pomysłu nie było. Co prawda najbardziej by się jej podobało nie towarzyszyć mu już, ale nie odważyłaby się tego powiedzieć. Ruszyła przodem, żeby trawę przydeptywać i szukać ścieżki. Na pierwszym nawrocie trochę poczłapała w miejscu, ale przy księżycowej poświacie nie było tak trudno znaleźć dalszego biegu. Nie spieszyli się, żeby nie spaść i nie hałasować za bardzo.
Doszli już do drugiego końca i zdążyli zawrócić, gdy usłyszeli nad sobą cichy chrzęst żwiru i kroki. Zadarli głowy ku górze, ale z tego miejsca, nawet sylwetki nie było za bardzo widać.
- Widać namyślił się któryś – wyszeptał do starej. – Dobre i tyle. Jeszcze z raz zakręcimy i może wystarczy.
Kroki ucichły kiedy postać doszła do zakrętu, po czym znów zaczęły przybierać na sile. Najpierw w mroku zarysował się jedynie kształt ludzkiej postaci. Stąpał ostrożnie i niespiesznie, krok za krokiem. W dłoni kołysał się miecz. Grododzierżca w pierwszej chwili pomyślał, że to tak na wszelki wypadek, jakby się smok obudził, ale zaraz potem wydało mu się to dość dziwne.
Postać tym czasem zbliżyła się już na tyle, że dało się rozpoznać konury twarzy. Świecący od góry księżyc rozjaśniał czoło i czubek nosa, oczodoły pozostawiając w cieniu, przez co można by pomyśleć, że wcale nie ma oczu w tej twarzy, a jedynie jakieś bezdenne, niewidzące otchłanie. Pod nosem, ledwie widoczne, rysowały się usta i kawałek podbródka, a po bokach wystające kościste policzki.
Stojąca z tyłu Dziergwa nie widziała tego tak dokładnie, ale Velard struchlał. To był Ostryk.
Zatrzymał się parę kroków przed nimi i oparł miecz o ziemię.
- Nie daruję wam tego. Nie daruję. – Oddychał głośno, jakby coś duszącego ugrzęzło mu w gardle. Dziergwa od razu poznała, że to musi być nienawiść. – Zarżnę was i nakarmię smoka. Mnie miał kto poratować, a was? Gdzie wasz król? O świcie będę czekał spokojnie na wolność w swojej celi, a po was nie zostanie nic. – Uniósł miecz ku górze. – Opętała cię ta wiedźma, Velard. Ale zaraz cię wyzwolę. Oboje was wyzwolę.
I mówiąc te słowa, ruszył.
Dziergwa już wcześniej zaczęła się cofać, choć miejsca zbyt wiele nie było. Z boku skarpa, a z tyłu droga na błonie, prosto pod smoczą pieczarę. Velard w pierwszej chwili pomyślał, żeby jagnięciem cisnąć w napastnika, ale było za ciężkie, a on sam już nie miał tyle siły co dawniej. Ostryk mimo wściekłości, nie mógł się na nich puścić biegiem na tej wąskiej ścieżce, ale z mieczem wycelowanym w pierś grododzierżcy szedł energicznie, miotając przy tym przekleństwa.
Velard zrzucił jagnię z pleców i odwrócił się do ucieczki. W parę kroków dopadł do Dziergwy. Mógł ją wyminąć, ale wtedy Ostryk ją wypatroszy, a jemu zostanie tylko droga w dół, do smoka. Odwrócił się.
Ostryk podążał za nimi. Na ścieżce nie było już wypchanego prochem zwierzęcia, za to z ciemności gdzieś poniżej poniosło się szuranie. Musiał spaść ze skarpy.
Dziergwa zrobiła jeszcze parę kroków, a Velard, stojąc twarzą do Ostryka ugiął kolana i pochylił się nieco do przodu. Nie zamierzał dać się pożreć smokowi ani ginąć z mieczem w plecach. Wpatrywał się w wymierzone w siebie ostrze, które było już tylko parę kroków od niego. Nie zamierzał się bronić.
Liczył rytm gniewnego marszu przeciwnika i czekał na chwilę, kiedy tamten będzie miał tylko jedną stopę na gruncie, kiedy będzie najbardziej podatny na atak. Tak go uczono. Ostrze kołysało się przy każdym stąpnięciu. Kiedy było dwa kroki od niego skoczył do przodu. Na tyle, na ile widział, na tyle, na ile pozwalały jeszcze mięśnie. Celował bardziej od strony ściany, tak żeby być dalej od prawej ręki Ostryka, od jego miecza i od skarpy.
Ostryk, zaskoczony tym manewrem pchnął mieczem, ale trafił tylko ciemność. Zwarli się młócąc w powietrzy rękami, kąsając i drapiąc co się trafiło. Miecz spadł w trawę. Osunęli się w zwarciu na ścieżkę. Zastygli na chwilę. Pierwszy zebrał się Ostryk. Rozejrzał się za orężem, ale nie mogąc go dojrzeć. Naparł na powstającego grododzierżcę. Zwarli się na powrót i tym razem przeważył impet Ostryka. Zepchnął go parę kroków w dół ścieżki, aż Velard trafił plecami w coś miękkiego i ułomnego. Coś, co poddało się pod jego ciężarem i wszyscy runęli znów na ziemię.
To była Dziergwa. W ciemności rozszedł się jej zawodzący jęk. Potem ucichła nagle i po urwisku znów rozeszło się szuranie, kiedy zsuwała się na błonie.
Velard zatrzymał się na samym brzegu. Jeden krok dalej i leciałby teraz w dół tak samo. Słyszał blisko sapania i przekleństwa Ostryka, podniósł się więc tak szybko jak umiał, chociaż ciało błagało go bólem, żeby już się nie ruszał.
Ostryk szukał w trawie miecza. Znów zagradzał drogę ku górze. Hałas na dole ustał, ale nie dało się powiedzieć czy Dziergwa wciąż żyje. Tu, w tym miejscu mógł czekać tylko na śmierć. Odwrócił się i ruszył ścieżką w dół. Zawsze była nadzieja, że Ostrykowi zabraknie odwagi.
Niestety nie zabrakło. Kroczył za nim i na tyle, na ile dało się dojrzeć, znów miał miecz. Zbocze łagodniało tu na dole i mimo, że ścieżka wciąż była zarośnięta, za następnym nawrotem nie bał się już, że upadnie. Podnóże było tuż, dało się nawet w księżycowej poświacie rozróżnić nieco kształtów.
Zbiegł w końcu na równinę błonia i odwrócił. Ostryk był blisko, ale szedł ostrożniej. Co innego przejęło go trwogą. W skalnej ścianie czernił się wielki otwór pieczary, w której musiał być smok. Stwór straszny, z którym nikt rozumny z własnej woli nie chciałby się spotkać. Ale to nie on był teraz zagrożeniem.
Velard ruszył wzdłuż podnóża skały, chcąc uciec jak najdalej od tego miejsca. Potknął się o coś i runął na trawę. I wtedy w końcu uśmiechnęło się do niego trochę szczęścia. To były resztki zbroi po jakimś nieszczęśniku. Ciała w niej już nie było, ale przy boku wciąż tkwił miecz. Wyszedł za trzecim szarpnięciem.
Ucieczka nie wchodziła w grę. Tu, na równym, młodszy i sprawniejszy Ostryk na pewno by go dogonił. Co innego miecz. Grododzierżca czasy wojaczki miał dawno za sobą, ale podobno miecza się nie zapomina. Podniósł go nad głowę, zamachnął się parę razy, żeby ręka poczuła oręże i przypomniała sobie co nieco. Miecz żył własnym życiem, nie bardzo chcąc się słuchać. Velard pomyślał, że przynajmniej nie umrze jak tchórz, tylko z bronią w ręku. Dobre i tyle, jak się więcej nie ma.
Ostryk widział już, że na przeciwko siebie nie ma bezbronnego. Uśmiechnął się, ale zwolnił. Niech będzie pojedynek. Grododzierżca częściej ostatnimi laty machał łyżką niż mieczem. Nie powinno to potrwać długo. Zaatakował.
Miecze zwarły się ze szczękiem, a w ciemność wyskoczyły iskry. Velard, odepchniętym impetem, zrobił parę kroków do tyłu. Sparował kolejny atak i jeszcze jeden. Jego głowa pamiętała dwane potyczki, ale ręka najwyraźniej niewiele. Przy ostatnim natarciu poczuł jak miecz Ostryka prześlizguje mu się po spodniach, na wysokości uda. Mało brakło. Ramię zaczęło palić z wysiłku.
Uskakiwał przed kolejnymi pchnięciami, albo je strącał, ale obaj wiedzieli, że nie potrwa to długo. Ostryk spychał go z powrotem na skalną ścianę. W końcu noga zaczepiła się o coś, pewnie o resztki bydła albo jakiegoś dawnego śmiałka i grododzierżca poleciał do tyłu. Zdążył jeszcze przetoczyć się na bok, unikając pchnięcia w brzuch. Miecz wypadł w trawę.
Velard dyszał ciężko, oczy zaszły mu mgłą od potu i łez. Leżąc na wznak pod księżycowym niebem, w samym środku tej ciepłej nocy, u podnóża zamku swojego króla, widział postać, która staje nad nim okrakiem i z twarzą ukrytą w ciemnym cieniu, unosi miecz ku górze, aby zadać ostatnie cios. Robi to powoli, sycąc się chwilą triumfu i promienieje. Promienieje pomarańczowym blaskiem, jakby natchniona przez bogów i demony. Blask rozlewa się poświatą na trawie i rozjaśnia blade skały u podstawy urwiska. I robi się gorąco.
Velard nie wiedział, jak się umiera, ale cieszył się, że jest mu ciepło w tych ostatnich chwilach. Postać nad nim wciąż tkwiła nieruchomo, aż złowieszczy miecz wysunął się z dłoni. Ostryk odwrócił się plecami do Velarda. Pomarańczowa poświata znikła, a w jej miejsce pojawił się ogromny cień, który przysłonił księżyc, gwiazdy i pół nieba. Cień rozpostarł skrzydła, które zasłoniły resztę świata. Między nimi wyciągała się szyja, a na jej końcu głowa, w której żarzyły się dwa pomarańczowe ślepia.
Ostryk zakrzyknął nagle i równie nagle ten krzyk zamarł. Wielka smocza głowa pochwyciła go w pół i uniosła w powietrze jakby był ledwie szmacianą pacynką. Smok szarpnął się raz w lewo, raz w prawo i rzucił nim w bok, wprost na skałę. Dźwięk kości poddających się pod impetem przejmował trwogą.
Zwierz zacharczał i spojrzał na Velarda. Grododzierżca, nawet nie myślał o ucieczce. Leżał cały czas bez ruchu nie czując trwogi, nie czując strachu, nie czując nawet własnego ciała. Wielka czarna głowa pochyliła się nad nim i chociaż widać było niewiele, to dostrzegł długie zakrzywione kły. Nie zamknął oczu. Czekał na swój los.
Smok pociągnął nosem, jakby go obwąchiwał. Raz drugi, trzeci. Cofnął łeb. Znów pociągnął nosem i przechylił się w bok. Węszył, czegoś szukał. I najwyraźniej znalazł.
Velard zamrugał parę razy i zmrużywszy oczy, zobaczył co to jest. Jeszcze chwilę temu potknął się o to, kończąc ucieczkę przed Ostrykiem. W trawie leżało Dziergwowe jagnię wysmarowane smalcem.
Smok obwąchiwał je dokładniej z każdej strony niczym gość w gospodzie, który sprawdza czy aby comber jest dobrze przyrządzony. To danie chyba było, bo w końcu gad rozwarł szczęki i chwycił je zębami. Podniósł łeb ku górze, szarpnął parę razy i jagnię osunęło się w gardziel.
Velard doznał nagłego, niepojętego przypływu siły. Podniósł się na łokcie, odwrócił i potykając się, podpierając rękami, w połowie na czworakach ruszył niezgrabnie do ucieczki.
Zwierz przełknął ten trochę przyduży kęs, oblizał się i spojrzał w jego stronę. Zrobił pierwszy krok i zrobił drugi. A potem się rozpuknął. Z głośnym hukiem, który pobudził śpiących w całym mieście, z wielkim blaskiem, który nagle rozlał się po błoniu i nagle zniknął chwilę później, z głośnym echem, które odbijając się od domów, przemykało zaułkami, trwożąc dzieci i psy. Pierś zwierza rozerwała się na strzępy, głowa odleciała na bok, a reszta tułowia runęła bezwładnie na trawę. Smród spalenizny z dymem uniósł się w powietrze. Na błoniu pozostał jedynie dymiący korpus, w którym tliła się pomarańczowa poświata.
Podmuch trafił Velarda w plecy i cisnął nim o ziemię, pozbawiając jaźni.
* * *
Velard wybudzał się powoli. Nad sobą zobaczył pobielone belkowanie lazaretu. Pod plecami miał miękki siennik. Rozpoznał też, chociaż z trudem i nie od razu, głowę, która się nad nim pochylała.
- Żyjesz – wyszeptał spierzchniętymi ustami.
- Żyjemy – odpowiedziała Dziergwa.
- A Somk?
- Miał mniej szczęścia od nas. Podobnie jak Ostryk.
- Czyli już po wszystkim.
Dziergwa nie odpowiedziała, tylko uśmiechnęła się krzywo.
Velard spróbował się podeprzeć na łokciach i o dziwo mu się udało.
- Musisz się trochę wzmocnić, ale nic ci nie jest. – Zza głowy odezwał się znajomy głos. To był medyk, ten sam który kurował jego żonę. – Miałeś sporo szczęście, panie Velard. Oboje mieliście. – Zaśmiał się w głos. – Nie do pomyślenia, że tylu śmiałków poległo pod zamkiem, a jedna stara babka wymyśliła, jak się pozbyć smoka.
* * *
Przez następne dni pustoszały spichlerze i beczki z napitkami. Dnie zlewały się z nocami, a śniadania – o ile kto miał o nich pamięć – przechodziły w kolacje. Król już w dzień po pokonaniu smoka, przy akompaniamencie dzwonów i trąb wjechał paradnie do starego zamku, a w noc następną zaczęto zwozić kobierce, łoża szafy, stoły zastawy i cokolwiek lata temu wywieziono do letniego pałacu za zakolem.
Szczątki Ostryka zasypano po cichu w jakimś dole, razem z dwoma jego kompanami, którzy go z lochu wypuścili. Uroczyste wręczenie nagrody, dziękczynności i szlachectwa miano rozdać dopiero jak dwoje śmiałków wydobrzeje.
Dziergwa szybko doszła do siebie, bo tylko się obiła trochę, kiedy spadła ze skarpy. Nie straciwszy nawet przytomności, schowała się za jakimś krzakiem, gdzie ścięta trwogą doczekała świtania. Chciano jej dać komnatę w zamku, ale ku uldze dworzan, a pewnie i samego króla, wybłagała, żeby mogła zostać na podgrodziu.
Przygarnęła ją żona Velarda i oddała jej całą izbę w niewielkiej chacie, gdzie dawniej siedział świniopas razem z ich stadkiem. Skoro tylko ostatnia świnia padła na zarazę zeszłej jesieni, chata opustoszała. Na podgrodziu może całkiem cicho nie było, jednak większość świętujących trzymała się w murach. Dziergwy nie ciągnęło ani do wina, ani do bitki, ani do innych uciech, więc chwaliła sobie to lokum, tym bardziej, że do lasu też było o krok.
Velard potrzebował całego dnia i całej nocy, ale i on w końcu doszedł do siebie. A kiedy już otwarł oczy, nie dał się w zamknięciu trzymać i potłuczony, poobijany, ale o własnych nogach również do domu wrócił.
Dziergwa pozbierała mu jakieś zioła i następnego dnia po powrocie siły mu już wróciły znaczne. Wciąż tylko słuch szwankował od tego huku, jak się smok rozpuknął, ale i tu było coraz lepiej.
Grododzierżca, w przeciwieństwie do Dziergwy, nie szukał spokoju. W końcu musiał przecież wrócić do swoich obowiązków, które sprowadzały się do snucia opowieści o pokonaniu smoka, przepijania z każdym, przespania dwóch nocy na gołej ziemi i kto wie jeszcze na czym. Nie było chyba takiego w okolicy, co by o nagrodzie nie wspomniał. Co i rusz jakiś zazdrośnik wspominał, że się Velard na starej babce wzbogacił. Na trzeźwo może by zdzielił jednego i drugiego po pysku, ale na trzeźwo pewnie nie odważyliby się takich rzeczy przy nim powtarzać.
Piątego dnia wrócił w końcu nad ranem na podgrodzie, ale do domu nie udało mu się dotrzeć. Natrafiwszy na gromadę kompanów rozsiedli się przy posesji kogoś zacniejszego i tak do wieczora Velard znów przysnął z twarzą opartą o pobieloną ścianę.
Ściemniło się już, kiedy się obudził. Nie całkiem jeszcze, więc poznał, że to dopiero wieczór. Ktoś go pociągnął za rękaw i wciskał kielich z winem, ale wyszarpnął się, śmiejąc się przy tym. Odszedł w bok, w krzaki za potrzebą. Sądząc po odorze, nie był tu pierwszy w takiej sprawie.
Nie chciało mu się wracać tak od razu, więc odszedł parę kroków w bok, między drzewa, żeby odsapnąć. Rozważał, czy by może nie wrócić do domu i wyspać się w końcu porządnie. Ktoś zaczął wołać jego imię i chyba ruszyli go szukać, bo głosy się przybliżały. Chciał odejść jeszcze parę kroków, ale usłyszał trzask gałęzi łamanej tuż obok.
Odwrócił się. Dwie sylwetki szły wąską ścieżką w jego stronę. Przeszło mu przez myśl, że to jakieś leśne licho, albo zwidy, ale z bliska rozpoznał tę czarną modną czuprynę.
- Wyspałeś się, panie Velard? – spytał Saglin. Nie czekał na odpowiedź. – Czekamy na ciebie już kawał czasu. Przetrzeźwiałeś trochę?
- Do jutra stanę na nogi.
Velard sądził, że chodzi o uroczystości. Nie bardzo potrafił porachować, ile to już dni minęło.
- Nie ma czasu do jutra. – Saglin ściszył głos. – Jest kłopot, grododzierżco.
Velard nie bardzo mógł zrozumieć. Nawołujące go głosy oddaliły się na chwilę, ale znów zaczęły się zbliżać.
- Wieść się niesie po świecie – kontynuował Saglin ściszając głos jeszcze bardziej. – Wieść się niesie, że baba króla naszego z opresji wyratowała, rozumiesz.
- No, jakby nie patrzeć, ona sposób wynalazła.
- I razem z tobą do smoka poszła. Rzecz w tym – Saglin postąpił krok do przodu – że teraz ostatnia zapijaczona i zaszczana morda będzie sobie z króla dworować i na języki go brać. Wieści o smoku już się pewnie rozeszły na kraj cały, a może i dalej. Falest szacunek cały zatraci. – Zrobił pauzę. – A kto za nim pójdzie wtedy? Kto się z nami liczył będzie?
- Ale co ja mam na to poradzić? – Velard przetrzeźwiał nagle, ale wciąż nie rozumiał.
- Ty pokonałeś smoka, rozumiesz? Ty jesteś naszym bohaterem! – Saglin powiedział to już głośno.
- A Dziergwa?
- Trzeba się pozbyć tej starej wiedźmy. A potem wyruszysz w świat z całym orszakiem i będziesz bohaterem. Jedynym bohaterem, rozumiesz?
- Ale... – Grododzierżca nie wiedział co powiedzieć na te niedorzeczności.
- Masz czas do rana. Ty jej teraz dajesz kąt, więc ty to załatwisz. A od jutra będziesz naszym bohaterem. To rozkaz króla. I pamiętaj, jak się nie wywiążesz, może się okazać, że oboje polegliście na błoniu.
Velard rozumiał to co słyszy, ale nie chciało mu się to zmieścić w głowie.
- Ja? – wystękał przez ściśnięte gardło.
- Ty! – niemal wykrzyknął te słowa Saglin. – Trzeba się pozbyć tej wiedźmy.
- Jakiej wiedźmy? – zawołał jakiś głos zza Saglina.
Poszukiwacze Velarda musieli ich w końcu usłyszeć, bo kilku z nich podeszło w międzyczasie ścieżką na tyle blisko, żeby dosłyszeć ostatnie zdanie. Saglin spojrzał na niego z tym swoim czarcim uśmiechem, a potem odwrócił się do nich.
- Dziergwy trzeba się pozbyć. To wiedźma.
Tamci ucichli i spoglądali po sobie.
- Mówię wam. Jak inaczej smoka by położyła, jak nie czarami. Rycerze całymi latami nie mogli, a stara babka dała radę? To wiedźma.
Ktoś przytaknął, że może tak być, ktoś inny stękną z powątpiewaniem.
- Sam słyszałem. – Kontynuował Saglin. – Sam słyszałem jak króla o siarkę prosiła.
- Nie może być? – odezwał się ktoś z tyłu grupy. – Samego króla?
- Tak słyszałem. – Saglin odwrócił się znów do Grododzierżcy. – Velard może potwierdzić, też tam wtedy był.
Velard stał odrętwiały. Chciał krzyknąć, żeby powstrzymać te brednie, ale tamci zaczęli się przekrzykiwać między sobą, że niepodobne to rzeczy, żeby czarty mieć na usługach i wobec miłościwie panującego moce ich używać.
- Trzeba zrobić z tym porządek – zawołał Saglin i wszyscy ruszyli na powrót ku domom. – Z wiedźmami nie ma żartów – zawołał za nimi.
Velard ruszył, chcąc ich powstrzymać, ale Saglin złapał go za rękaw.
- Nie mieszaj się już do tego lepiej. To już nie twoja sprawa. Kiedyś podziękujesz, że nie musisz sobie brudzić rąk.
Grododzierżca wyszarpnął mu się i miotając przekleństwa pognał za tamtymi. Oni tym czasem dopadli jakiejś chaty, wyciągnęli widły i kosy. Ktoś przyniósł żagwie, które odpalali jedna od drugiej. Velard chciał ich powstrzymywać. Próbował wyrwać widły pierwszemu z brzegu, ale tamten chwycił je mocno.
- Nie przejmuj się Velard. – Powiedział pełen gniewu. – Rozprawimy się z wiedźmą. Wiem, że chcesz pomóc, ale teraz nasza kolej. Ty już załatwiłeś swoje ze smokiem.
Udało mu się, wyrwać żagiew jednemu ze strażników, ale ktoś inny zaraz mu ją zabrał.
- Zostań tu Velard, nie ryzykuj. My się z wiedźmą rozprawimy. Od początku mi to nie pasowało.
Ktoś w końcu zawołał, że wiedźma śpi pewnie w starej chlewni i ruszyli. Velard biegł za nimi, ale nic nie mógł wskórać. Nikt nie chciał słuchać, nikt nie chciał się zatrzymać. Pokrzykiwali i popędzali się nawzajem, odpychając go.
W końcu pierwsza pochodnia poleciała na strzechę, a za nią następne. Ogień rozszedł się szybko i pierwsze wiązki słomy zaczęły spadać do środka. Z okien dymiło. Rozstawili się dookoła z widłami i kosami.
Velard ukląkł. Z oczu płynęły mu łzy. Nie miał siły krzyczeć. Pomarańczowa poświata znów rozgorzała na niebie, a na jej tle czaiły się czarne sylwetki. Tym razem nie smok, ale ludzie. Na skraju blasku, który rozświetlił okolicę zobaczył stojącego z założonymi rękami Saglina. Poprzysiągł mu śmierć.
Ogień rozszalał się na dobre. Języki wypełzały przez drzwi i wszystkie okna. Ściany dymiły. Dach zawalił się całkiem. A Dziergwa nie próbowała uciec. Wiatr niósł dym, smród, trzaski pękających od gorąca żerdzi i huk płomieni. Zrobiło się gorąco.
Ludzie odstąpili od pożogi. Wcześniej pochyleni, gotowi do ataku, teraz prostowali się, a niektórzy nawet opierali się o swoje widły. Po chwili zeszli się w jedną kupę, przyglądając się swojemu dziełu.
Velard poczuł odrobinę nadziei.
- Nie wyszła – odezwał się w końcu ktoś.
- Może uciekła? Uleciała z dymem, jak to czarci pomiot.
- Eeee, dach się zapalił pierwszy, nie dałaby rady,
- Pewnie sczezła w środku.
Stali tak wpatrzeni w spektakl wijących się płomieni, wsłuchiwali się w trzeszczące ściany, z których jedna wyraźnie pochylała się do środka. W końcu odezwał się któryś.
- A może jej tam nie było?
Zdawało się, że nawet płomienie ucichły w tej jednej chwili.
- Przesiadywała ostatnio w Velardowej kobiety.
Odwrócili się wszyscy w stronę jego domostwa.
Twarze mieniły im się w pomarańczowej poświacie, ciemniejąc i jaśniejąc na przemian. Cienie na policzkach drgały w rytm wijących się płomieni. W oczach odbijał się ogień.