Był prawdziwy. Już wcześniej poczułem jego energię, łapałem ją i wchłaniałem. Moc martwych nie jest czymś, co powinni mieć w sobie żywi, kiedy tylko ktoś ją do siebie przyjmie, sprowadzi na siebie cierpienie jakby miecz wbijał się w jego ciało. Mnie również przebiło widmowe ostrze, ale ukłucie prawie nie bolało.
Pewna siła jest powierzana człowiekowi, kiedy ten umiera, z jej pomocą powinien odejść, przejść na drugą stronę. Owy dar czasami pozostaje niewykorzystany, wówczas dusza zmienia się w ducha, podarowana mu moc emanuje na wszystko wokół, a on z dnia na dzień słabnie. Przepustka do padołu umarłych w końcu przestaje być ważna – pewnego dnia zjawa traci zdolność odbycia swojej ostatniej podróży. Wtedy zaświaty przybędą po nią, zabiorą zbłąkaną duszę, a pamiątki, które po sobie zostawią zaczną pożerać krainę żywych. Nieproszona wizyta jest tym bliższa, im mniejszy ból sprawia pochłanianie energii zmarłego.
Obecność dobiegała z małej chaty przede mną. Obok rozciągało się świeżo przeorane pole, kilka ptaków sprawdzało, czy rolnicy zdążyli już coś tam posadzić, niedaleko stały wbite w ziemie widły. Wokół nie zauważyłem kompletnie nikogo, i dobrze.
Wszedłem do budynku. Pusto. Myślałem, że od razu wpadnę na upiora, pomieszczenie było zbyt małe, żeby mógł się gdzieś ukryć, ale wewnątrz, zamiast mglistej, świecącej postaci, zobaczyłem jedynie siano. Żeby odprawić egzorcyzm trzeba widzieć ducha – ten fakt jeszcze mnie nie martwił, bo to zaklęcie jest jedynie bardzo przekonywująca prośbą by zbłąkana dusz odeszła, a nie ważne ile bym prosił coś, co jest zbyt osłabione, żeby się ruszyć, donikąd nie pójdzie. Oczywiście nie byłem kompletnie bezradny. Zjawie można przywrócić siły za pomocą nekromancji. Wskrzeszenie ją ożywi, ta bez ciała natychmiast umrze, a cykl natury przyzna jej odpowiednią moc na nowo.
Wziąłem w garść kilka ziaren z sakiewki przy pasie. Tchnąłem w nie własną magię. Zaczęły kiełkować, chwilę później zwiędły, wtedy rzuciłem je na ziemie i wykonałem znak kosy – dotknąłem kolejno nadgarstka lewej ręki, zgięcia łokcia, ramienia, następnie czoła. Nasiona zmieniły się w pył. Czar został przyjęty. W przeciwieństwie do egzorcyzmu, nekromancja działa na wszystko wokół, nawet na to, czego nie mogłem zobaczyć. Wiedziałem, że wkrótce poczuję efekty, że przebije mnie widmowe ostrze nowych siły...
– Ojcze egzorcysto! – ktoś zawołał.
– Wara! – wybiegłem ze stodoły.
Na zewnątrz zobaczyłem dwóch chłopów, stali w bezpiecznej odległości, poza zasięgiem zaklęcia.
– Wara! – powtórzyłem, gdy ruszyli w moją stronę.
Kojarzyłem chudzielca w poszarpanej tunice. Gdy przybyłem do wsi nalegał, żebym poszedł porozmawiać z sołtysem. Wydawało mu się, że byle prostak może zatrzymywać egzorcystę, wyprowadziłem go z błędu, dlatego miał podbite oko. Drugiego wieśniaka spotkałem po raz pierwszy.
Nim ktokolwiek zdążył coś powiedzieć z ziemi pomiędzy nami wstał trup. W milczeniu obserwowaliśmy, jak staje na nogi, a od kości odpadają mu kawałki gnijącego ciała. Z nieboszczyka został niemal sam szkielet odziany w brudną szmatę. Nie zwrócił na nas najmniejszej uwagi, ruszył na zachód oddalając się od wsi i stodoły.
Jacyś kretyni zakopali go pod cienką warstwą gleby, jakby nikt ich nie nauczył, że ludzi powinno się grzebać na tyle głęboko, żeby nie mogli wstać. Dzięki temu byle wieśniacy mnie przyłapali! Nekromancję było widać jak na dłoni. Normalnie nie byłby w tym nic złego, lecz miałem nieszczęście znajdować się w kraju, którego włodarze potępiają wykorzystywanie magii jakiegokolwiek rodzaju. Chłopi uciekną, sprowadzą inkwizycję albo sami urządzą sobie polowanie na czarnoksiężnika.
Chwyciłem za miecz przy pasie...
– Ojcze, duch! – Chudzielec zaczął wymachiwać rękoma w kierunku chodzącego trupa szybciej niż ten przebierał nogami. – Duch ucieka!
Potrzebowałem dobrej chwili, żeby zrozumieć, co próbował powiedzieć. Napięcie ze mnie zeszło, schowałem broń, nawet się uśmiechnąłem.
– Dobrze, że go zauważyliście – podszedłem do chudzielca i go poklepałem – ale to tylko chodzące zwłoki. Prawdziwy duch nadal jest w stodole.
Moje zadanie byłoby o wiele prostsze, gdyby polegało na usunięciu żałosnego ożywieńca. Był pusty, jego dusza już dawno odeszła, wstał, bo nekromancja działa na wszystko wokół, kiedy skończy się magia zaklęcia, padnie.
Właściwy upiór powinien był już odzyskać siły, ciągle czekałem aż przebiją mnie niczym ostrze i zaczynałem wątpić, że się doczekam.
– Złapcie trupa i spalcie na stosie – rozkazałem.
Chudzielec otworzył usta i stał oniemiały. Ten drugi się przeżegnał. Heretyk.
– Zróbcie to z dala stąd, bo przez was wstanie kolejny.
Ich obecność nie miała, żadnego wpływu na to, czy w pobliżu będą jakieś zwłoki, które zareagowałyby na nekromancję, przynajmniej odkąd zrezygnowałem z pomysłu ucieszenia obojga, lecz musieli jak najszybciej odejść.
Wiedziałem, że heretyk spróbuje się sprzeciwić, widziałem to w jego oczach. Podszedłem więc do niego i zdzieliłem go w twarz, upadł na ziemie.
– A jak nam co zrobi? – Z jakiegoś powodu jego głos drżał.
– To tylko chodzący trup – powtórzyłem. – Jeśli wam się uda, inkwizycja zapamięta wasze starania i być może je nagrodzi.
Dopiero nazwa tej bluźnierczej organizacji do nich przemówiła, a na pewno do chudzielca, bo wyciągnął widły z ziemi i nabił na nie chodzące zwłoki.
– Ojcze! Panie sołtysie! On się daje kierować – orzekł obracając nieboszczyka ruchami drzewca i pchając go w stronę wsi.
Chłopi na mnie spojrzeli jakby coś nadal było nie jasne.
– Wynocha! Już! – ruszyli. – I nie ważcie się tu wracać, bo pozabijam.
Szli powoli, oglądali się co kilka kroków. Pyskowali, nazywali mnie jak klechę ze swojego kraju, podglądali egzorcyzm, próbowali wejść w obszar działania wskrzeszenia i wrobić mnie ożywianie żywych! Po co oni w ogóle tu przyszli?
Splunąłem. Pomyślałem sobie, że zadbam o to, żeby wieśniaków nagrodzili inkwizytorzy. Jak każdy egzorcysta z imperium miałem z nimi dobrze stosunki, w końcu to moi przednicy nauczyli tych heretyków przepędzać duchy. Pokazali im tylko te czary, w których trudno jest rozpoznać magię, bo chociaż inkwizytorom bardzo spodobała się idea polowania na zjawy nadal chętnie rozpalali stosy dla każdego, w kim dostrzegli czarnoksiężnika. Innymi słowy dopóki nie zobaczą moich zaklęć, będą mnie szanować i jeśli zasugeruję, żeby dokładnie przyjrzeli się pewnej wsi, zrobią to.
Duch nie otrzymał nowej mocy. Nie wiedziałem dlaczego, nekromancja na pewno zadziałała, w końcu trupy nie wstają bez powodu. Pierwsze wskrzeszenie ożywia tylko i wyłącznie ludzi – podejrzewałem, że w tym może tkwić przyczyna – upiór utraciwszy zbyt dużo energii stracił również widoczną postać i człowieczeństwo. Była to teza na wyrost, nie miałem pojęcia jak było naprawdę, ale nie musiałem. Pamiętałem, że wskrzeszenie rzucone odpowiednią ilość razy ostatecznie ożywi wszystko wokół, wszystko, co oczywiście kiedyś żyło.
Wróciłem do stodoły, zjawa nie raczyła się ukazać, zamiast niej komar przyfrunął bzyczeć mi koło ucha. Wcale mnie to nie denerwowało. Wziąłem w garść kolejne ziarna, a mały krwiopijca wylądował na mojej dłoni... spróbował, ale spadł prosto przez moje ciało. Mimo półmroku panującego w budynku, wyraźnie widziałem jak leci w dół, otaczała go delikatna poświata. To od niego emanowała energia.
Tylko ludzie mają duszę, a więc tylko ludzkie duchy istnieją, nawet heretycy to wiedzieli. Cały czas pamiętałem, że mierzę się z przypadkiem niezbadanym i nieopisanym, bo zjawę tak słabą już dawno powinny były zabrać zaświaty, oczywiście też żaden egzorcysta nie odwlekałby przepędzenia upiora, ryzykując wizytę krainy umarłych, tylko po to, żeby zobaczyć efekty ubytku mocy zjawy. Nikt nigdy nie miał okazji czegoś takiego udokumentować. Coś niespodziewanego mogło się wydarzyć, wiedziałem o tym, ale to był po prostu absurd.
Próbowałem przypomnieć sobie cokolwiek na temat podobnych osobliwości, lecz moje myśli szybko zapełniło bzyczenie, a kiedy kątem oka zobaczyłem, jak blisko mojej twarzy lata owad, odruchowo go plasnąłem. Moja ręka przemknęła przez jego ciało i jedynie się spoliczkowałem.
Kpił sobie ze mnie.
Zdjąłem rękawicę, wyciągnąłem nóż, rozciąłem wewnętrzną część swojej dłoni. Strzepnąłem kilka kropel krwi na klepisko, tchnąłem w nie własną moc, natychmiast skrzepła i poczerniała, a chwilę później uniosła się z niej stróżka dymu. Było na to zbyt wcześnie, dusza była osłabiona, ale cóż musiałem spróbować, prawda? Komar nie był normalny, więc podejście odbiegające od normy mogło zadziałać, dlatego wykonałem najsilniejszy znany mi egzorcyzm.
Krew wyciekająca z martwych skłania pobliskie zjawy by odeszły, dlatego nigdy ich nie ma na pobojowiskach. Egzorcyści dawnych czasów odtworzyli to zjawisko za pomocą magii, bez konieczności zabijania ludzi, powstały czar jest daleki od cudu natury, chociażby dlatego, że wpływa tylko na jedną duszą, którą czarownik musi wiedzieć. Naprawdę myślałem, że to zaklęcie może zadziałać, bo Ile energii mógł potrzebować głupi insekt? Wyszło na to, że więcej niż jej wtedy posiadał.
Wróciłem do poprzedniego planu i rzuciłem kolejne wskrzeszenie. Komar jednak pozostał tak słaby, jaki był do tamtej pory. A więc ponownie spróbowałem go ożywić, później znowu, bez efektu. Aż zacząłem myśleć, że jedynie rzucam ziarna, jak kretyn, który próbuje posadzić coś w stodole. Tę krótką chwilę słabości szybko wypaliła żądza pozbycia się bzyczącej istoty.
Użyłem kolejnego wskrzeszenia. Wtedy ze ściany naprzeciwko mnie zaczęła wyrastać gałąź. Wreszcie – pomyślałem. – W końcu belki stodoły był tak naprawdę martwymi drzewami, skoro już nawet one ożywały, wkrótce to samo musiało spotkać komara.
Znów przemieniłem nasiona i rzuciłem je na ziemie.
Coś za mną donośnie huknęło, chata zaczęła skrzypieć, siano wiło się po klepisku, konary wyrastały z drewna, pędziły jak strzały z łuku, jeden świsnął obok mnie, później drugi, kolejny rozciął mi policzek.
Ruszyłem w kierunku wyjścia osłaniając oczy, czułem jak draśnięcia ranią moją skórę. Latorośle łamały się z trzaskiem, gdy zaledwie ich dotykałem. Coś z tyłu walnęło mnie w nogę, impet rzucił mną w przód. Wyleciałem na zewnątrz, niszcząc gąszcz, który wyrósł przede mną. Wstałem, obróciłem się, zobaczyłem jak z budynku wyrastają drzewa najeżone prostymi, ostrymi gałęziami, zasłoniły przede mną słońce i pięły się wyżej jakby chciały sięgnąć chmur. Wszystko to rosło, zgrzytało, próchniało, zapadało się w sobie i znów wzrastało rozrzucając obłoki pyłu.
Nie zamierzałem pod tym tkwić. Odbiegłem, a wtedy kawałek drewna w mojej nodze dał o sobie znać. Wżerał się w ciało, rósł i próchniał. Wyrwałem ułamaną latorośl, rozpadła się w mojej dłoni. Nadal czułem ruch drobinek w udzie, ale zmusiłem się, żeby odbiec jeszcze kawałek. Tam rozciąłem spodnie i przemyłem ranę całym bukłakiem wody.
Trudno było mi w to uwierzyć – okaleczył mnie ożywieniec, powolny, otępiały, bardziej żałosny niż groźny ożywieniec. A jednak martwe drzewa przede mną ruszały się żwawiej niż jakakolwiek żywa roślina. Nagle drewniana wieża obróciła się w pył, zostały po niej jedynie brudne obłoki prochu, który nawet nie opadł na ziemie, a jakby się skurczył i znikł jeszcze w powietrzu. Słońce zaczęło razić mnie w oczy, już nic nie blokowało jego promieni, skrzypienie ustało, nastała głucha cisza.
Ochłonąłem, zauważyłem, że ostanie zaklęcie wykorzystało moją całą moc. Nie zachowała się ani odrobina. Nie mogłem już czarować, ale nadal czułem obecność komara. Pomimo tego wszystkiego nie otrzymał nowych sił. Spodziewałem się, że lada chwila przybędą po niego zaświaty, wypełnią pustkę, która została po drzewie.
Gdy tylko o nim pomyślałem, duch jak na zawołanie przyleciał bzyczeć. Nigdy nie powinien był opuścić miejsca, w którym jego dusza zmieniła się w zjawę, chyba że wyruszał w podróż na drugą stronę. Chata przestała istnieć, więc więź czy cokolwiek, co ją tam trzymało zapewne również znikło.
Bez magii, mogłem jedynie zgłosić incydent do imperium. Wiedziałem, że im szybciej to zrobię, tym więcej skutków nieproszonych odwiedzin uda się nam powstrzymać. Poszedłem w kierunku stajni, a komar poleciał za mną, nie odstępował ani na krok. Przyspieszyłem, rwałem do przodu, aż rana na nodze zapłonęła bólem, ale nie oddaliłem się od insekta.
Stanąłem. Nie mogłem sprowadzić zaświatów do imperium! Wątpiłem, że w kraju heretyków szybko znajdę posłańca, który dostarczyłby wiadomość, zamiast zgłosić mnie inkwizytorom.
Całe szczęście istniała jeszcze jedna możliwość. Duchów nigdy nie ma tam, gdzie płynie krew umarłych. We wsi było jej całe mnóstwo, mogło być jej tam całe mnóstwo.