Amerykan, cz.4 [fragment + P] wspomnienie

1
cd.

– Chodźcie. Pokażę. Stoi tam tylko jeden.

Wyszliśmy na torowisko. Kiedy zobaczyłem wagon, lekko zdębiałem. Kolega, sądząc z jego nieartykułowanego okrzyku, również. Wydukałem:

– To…o, to jest ten wagon?!

– A jaki? – Teraz magazynier się zdziwił. – Przecież amerykan. Pierwszy raz go widzicie, czy co?

– No pierwszy. Myśleliśmy, że…

– Że to jak nasz, na dwadzieścia cztery tony? U Amerykańców jak u Ruskich, wszystko bolsze. Dlatego się zdziwiłem, że was tylko dwóch. A inni, jak ich znam, się wykpili a nie żadne urodziny. Tu się trzeba trochę nachodzić przy robocie. – Klepnął mnie po ramieniu. – Ale jak zrobicie, to taką wypłatę nie wiadomo czy jeszcze kiedyś na raz zarobicie.

Dopiero teraz przypomniałem sobie, że na samym początku naszej pracy któryś z fachurów wspomniał w pogawędce przy posiłku, że unika „Amerykanów”. Jakby ich dużo w Polsce widział… Sam nie widziałem w życiu ani jednego. Właśnie – żywego. Nie lubi ich, to jego sprawa. Zasłyszałem jednym uchem, drugim wyleciało; przez głowę mi nie przeszło, że może chodzić o wagon.

Amerykaniec prezentował się naprawdę imponująco, zwłaszcza całkiem z bliska. Przed nami stało ogromniaste, żelazne pudło na kołach. Wyższe, szersze i dłuższe od zwykłych, znanych nam węglarek. Dużo dłuższe. Miało aż po dwoje szerokich drzwi z obu stron wagonu. Nagle poczułem się malutki wobec tego kolosa.

Spojrzałem na Kazika. Stał nieruchomo i gapił się z otwartą buzią, na podobieństwo zastygłej żony Lota. Przełknąłem ślinę i zapytałem:

– Panie magazynier, ile to to bierze?

– Ton? Jak zwykle, sześćdziesiąt cztery.

Sześćdziesiąt cztery! Ponad dwa i pół raza więcej niż nasz, normalny wagon. Od razu mi pojaśniało w głowie. Magazynier miał rację, że starzy fachowcy od łopaty się wykpili. Robić robili, ale…

– Bierzcie się do roboty, bo ranek was zastanie i po premii. – Z oszołomienia wyrwał mnie głos magazyniera. – Tylko dalej rzucajcie od szyn. Zawalicie je, będziecie odsypywać. Idę do domu. Wrócę o pierwszej, wcześniej i tak nie zdążycie.

Odwrócił się i odszedł. Popatrzyliśmy po sobie. „Jasny gwint! Aleśmy dali się wrobić – przemknęło mi przez głowę. – We dwóch do takiego kolosa. Za ludowe Chiny nie skończymy do północy. Tu trzeba się sprężać, aby koło pierwszej skończyć”.

Nie było co dłużej deliberować. Westchnąłem głęboko:

– Dawaj, Kazik. Nie ma co stać. Inaczej prosto stąd ledwie zdążymy do pracy na szóstą. Dobrze, że jest pod nosem.

Otworzyliśmy zasuwy pierwszych drzwi i z wysiłkiem zaczęliśmy je przesuwać. Były cholernie ciężkie i poddawały się z wielkim oporem, zgrzytając jak stary tramwaj na zakręcie torowiska. W miarę, jak je otwieraliśmy, na tory zaczął się wysypywać drobny, węglowy grys. „Tu ciągnik by się przydał do drzwi, a nie ledwie dwóch chłopów” – przemknęło mi przez głowę.

Po dłuższej mitrędze otworzyliśmy je wreszcie do końca. Spojrzałem w górę. Kazik aż się za głowę złapał:

– Zdzisiek, toż ta góra ogromna jak piramida Cheopsa! W życiu tego nie zrobimy!

– Dobra, nie gadaj tyle. Musisz, cholera, jeszcze komentować?! Daliśmy się za psa, to szczekamy. – Ogarnęły mnie te same obawy, ale wolałem nie dołować kolegi jeszcze bardziej. – Za gadanie nam nie zapłacą. Dawaj na tę górę.

Wspiąłem się pierwszy po usuwającym spod nóg grysie i podciągnąłem Kazika. „Popluć w dłonie i szable… szufle w dłoń”!

Początki okazały się jednak nie takie złe, jak myślałem. Sił na początku mieliśmy dosyć, szufle były duże, drobny węgiel, przy drzwiach, sięgał do ich jednej trzeciej wysokości. Na początku węgiel zsuwaliśmy łopatami; później wystarczyło dobrze nabrać grysu, odwrócić się i z zamachem sypnąć na plac przy wagonie. Po kwadransie zrobiło nam się już ciepło, zrzuciliśmy więc wierzchnie ubrania, pozostając tylko w koszulach. Październikowy dzień był dość chłodny, ale robota rozgrzewała. „I raz! I dwa! I trzy!”. Szło nam dużo lepiej niż w moich obawach na początku, kiedy zobaczyłem to ogromne pudło.

Po godzinie zrobiliśmy krótką przerwę, ale już dość dużo było oczyszczone przy drzwiach. Uspokoiłem się; wyglądało, że diabeł… amerykaniec nie jest taki straszny, jak go odmalowałem w wyobraźni. „Czego ci niby fachowcy szuflowania tak się zmyli? Zwykła robota, gdzie te trudy niewarte zarobku?”.

– Dobra, nie jest źle, dawaj Kazik, złazimy na dół. W tym tempie może wyrobimy się nawet przed północą.

Przy wrotach wagonu szło nam jeszcze lepiej. Co ruszyliśmy węgiel od spodu, to z góry grys sam się zsuwał w pobliże drzwi; nie musieliśmy chodzić, wystarczyło tylko się odwrócić, machnąć i wyrzucić na zewnątrz.

Po następnej godzinie zaczęło ciemnieć na dworze, zapaliły się lampy na słupach. Jednak nie było już tak lekko – zacząłem odczuwać lekkie zmęczenie w mięśniach; do tego węgiel przestał sam się zsuwać z góry. Rozpoczęliśmy chodzenie. Krok do przodu, nabranie węgla, obrót, krok w stronę drzwi, wymach szuflą, obrót, krok do przodu, nabranie węgla… Po następnej półgodzinie musieliśmy robić dwa kroki na jedną operację. Po następnej już trzy. Samo noszenie było dużo cięższe niż machanie łopatą. Do tego przez te spacery wydajność pracy spadła nam o dobre dwie trzecie.

cdn.
Piszę. Wspomnienia. Miniaturki. Satyriady. Drabble. Fraszki. Facecje. Podobne. Wystarczy.

Amerykan, cz.4 [fragment + P] wspomnienie

2
Przeczytałam całość i tak sobie myślę: dokąd to zmierza? Mam wrażenie, że czytam (neo)socrealizm z drewnianymi postaciami i robotniczym sztafażem. Widzę, że to ma być wspomnienie - powiedz, do czego dążysz, co jest kluczem do tej pamięci? Może proszę o spoiler, ale zmęczyłam się przy lekturze (jakbym sama ten węgiel przerzucała).
Przypominałam sobie opowiadanie Stachury z tomu "Cała jaskrawość". Tam bohaterowie "dzieją się" podczas pracy, np. ponad wydobywaniem szlamu ze stawu odkrywali jakiś wszechświat. To tylko przykład. U Ciebie - nic nie ma ponad, aż zaczęłam sobie wyobrażać, ze to wspomnienie multimilionera, potentata węglowego ;)

Amerykan, cz.4 [fragment + P] wspomnienie

3
Agaja, jeden przeczyta i go zainteresuje, drugi nie. Co do "drewnianych postaci" - hmm ;)
Gdyby to był neosocrealizm, to byłaby piękna "praca ku chwale jasnej przyszłości".
Dziękuję za komentarz.
Piszę. Wspomnienia. Miniaturki. Satyriady. Drabble. Fraszki. Facecje. Podobne. Wystarczy.

Amerykan, cz.4 [fragment + P] wspomnienie

4
Nie zauważyłam licznych komentarzy, ergo raczej masz mało czytelników.
Hardy pisze: (pt 21 maja 2021, 12:30) Gdyby to był neosocrealizm, to byłaby piękna "praca ku chwale jasnej przyszłości".
postsocrealizm z przewartościowaniem wartości ;)

Dodano po 11 minutach 45 sekundach:
Hardy pisze: (pt 21 maja 2021, 10:02) Otworzyliśmy zasuwy pierwszych drzwi i z wysiłkiem zaczęliśmy je przesuwać. Były cholernie ciężkie i poddawały się z wielkim oporem, zgrzytając jak stary tramwaj na zakręcie torowiska. W miarę, jak je otwieraliśmy, na tory zaczął się wysypywać drobny, węglowy grys. „Tu ciągnik by się przydał do drzwi, a nie ledwie dwóch chłopów” – przemknęło mi przez głowę.
rozwleczone to do granic przyzwoitości, a bohaterowi przemyka myśli niby błyskawica, że jest ich tylko dwóch, o tym jest mowa od czterech odcinków. Jak w serialu tureckim, co to moja mama ogląda.

Amerykan, cz.4 [fragment + P] wspomnienie

5
Nie zliczam komentarzy. Po drugie - ich ilość często świadczy o czym innym, nie zawsze pozytywnym ;)
PS. Czy to rozwlekłe, czy nie? Nie ma jednego wzorca. "Jednemu się podoba córka, drugiemu jej matka". Przyjmuję, że dla Ciebie za długie.
Piszę. Wspomnienia. Miniaturki. Satyriady. Drabble. Fraszki. Facecje. Podobne. Wystarczy.

Amerykan, cz.4 [fragment + P] wspomnienie

6
Hardy pisze: (pt 21 maja 2021, 17:21) "Jednemu się podoba córka, drugiemu jej matka"
Autorze... usprawiedliwienie dobra jak każde...
Mnie nie przekonało.
Bohaterowie akurat tacy, wydarzenia prawdziwe, czy co tam jeszcze można do tego dodać.
Wszystko się zgadza, tylko... dlaczego właściwie ten tekst trafia na Wery?
Jeśli historia jest wystarczająco ciekawa, a opowieść zajmująca, to czemu nie dać tego do wydawnictwa, czasopisma czy choćby na bloga?
Nic nam do rzeczywistych wydarzeń. Były, to były.
Autor uznał, że warto opowiedzieć, jego wola.
Nic nam do rzeczywistych ludzi, którzy coś tam przeżyli. Ich życie, ich sprawa.
Ale przedstawienie tego, sama opowieść, to już odpowiedzialność autora.
Jest taki Ruin nasz forumowy, który też nie portretuje krasomówców (aczkolwiek można się spierać w niektórych przypadkach:) i życia bohemy, ale opowiada tak, że chce się czytać.
Jak opowiada Hardy? Czasem ciekawie, a czasem tak, że wolałoby się spędzić ten czas z czyjąś córką, a może nawet jej matką ;)
Nie rób sobie tarczy z rzeczywistości, bo dla Ciebie, jako autora, jest ona za mała, żeby przysłonić nawet to, co starorzymscy młodzieńcy skrywali pod listkami figowymi.
Nie piszę tego, żeby się nad Tobą pastwić niczym anonimowy członek forum internetowego. Na poziomie zdań piszesz nieźle. Owszem, dałby się co nieco podszlifować, ale nie ma tragedii. Na poziomie całej opowieść jest natomiast kiepsko. Jeśli jest w tym jakaś głębsza treść, coś zajmującego, ciekawego, to udało Ci się to bardzo skutecznie ukryć.
I tu jest, moim zdaniem, problem tego tekstu. Nie wydarzenia, nie wypowiedzi, tylko jego opowiedzenie.
Czytałem parę książek, o ciężkim życiu "zwykłych" ludzi. Mam w głowie scenę z dwoma alkoholikami przegryzający wódkę kawałkiem krwistego mięsa, które udało im się ukraść, ale nie chciało im się czekać, aż się dobrze usmaży. Do tej pory na wspomnienie mam w ustach wszystkie obrzydliwe smaki tamtej rzeczywistości.
Podczas czytania tego tekstu nie przyprószył mnie nawet czarny pył z tego wagonu.
Na poziomie zdania nie jest źle. Jeśli wierzysz w tę opowieść, to może warto poszukać miejsca, żeby rozwinąć mocniej skrzydła.
Szczerze Ci tego życzę.
Jako pisarz odpowiadam jedynie za pisanie.
Za czytanie winę ponosi czytelnik.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”