Śnieg smętnie skrzypiał pod jej stopami, a zdające się sięgać rozgwieżdżonego nieba potężne drzewa pochylały złowrogo nad dziewczyną. Lodowate podmuchy północnego wiatru ślizgały się pomiędzy nimi, a ich niepokojący szum brzmiał zupełnie niczym skowyt potępieńców. Nocą nawet najczęściej odwiedzane miejsca wydają się zupełnie obce. Mimo to Accalia nie odczuwała strachu. Zmarznięta maszerowała poprzez mroczny las, który był przecież jej domem. Znała wszystkie tajemnice kniei i umiała perfekcyjnie czytać jej wszelkie znaki. Jednak była zła na siebie, że polowanie znów się przedłużyło, co zmusiło ją do powrotu do domu po nocy. Nie uśmiechało się jej to ani trochę, pomimo że znała tu każdy zakątek.
Trzeba było nie włóczyć się tak długo.
Otaczały ją przerażające szepty dobiegające nie wiadomo skąd. Wrażenie, że mróz przeszywa każdy kawałek ciała, przybierało na sile. Nerwowo spoglądała to na czubki własnych butów, to na obłoczki pary, w które zamieniał się oddech.
— Już niedaleko — powtarzała szeptem. — Jeszcze tylko trochę...
Niosła na skostniałych plecach worek wypełniony zdobyczą tej wyprawy, czyli kilkoma wychudzonymi królikami, które nie miały szans schronić się przed śmiercionośnymi strzałami perfekcyjnie wystrzelonymi przez nią z łuku.
Po chwili zaczęła iść coraz wolniej, dysząc ciężko i usiłując za wszelką cenę nie upaść ze zmęczenia, aż trafiła nad sporych rozmiarów urwisko. Ten widok wywołał uczucie ulgi, gdyż oznaczał tylko jedno - wioska już niedaleko.
Momentalnie jej uwagę przykuł niecodzienny widok. Zazwyczaj bezludna okolica w dole, tej nocy gościła pokaźną grupę ludzi. Accalia przyjrzała się uważniej i w blasku ognisk wśród dziesiątek namiotów, tworzących całe miasteczko spostrzegła, iż gdzieniegdzie rozstawiono wozy wyładowane po brzegi bronią i sprzętem, którego z takiej odległości nie była w stanie zidentyfikować. Nigdy nie widziała tylu ludzi naraz w jednym miejscu. Nawet podczas najważniejszych religijnych świąt, gdy całe jej plemię zbierało się, by uczestniczyć we wspólnych obrzędach, nie powstawał tłum mogący się równać z tym, co widniało w dole.
Uciekaj.
Rianorix nienawidził przegrywać. Zwłaszcza jeśli chodziło o jego ukochane łowiectwo, myśl, iż był ktoś lepszy od niego, napawała go irracjonalną złością. Emocjonowała go każda minuta pogoni. Zupełnie inne podejście miał jego brat, Dercilis, dla którego nie miało znaczenia, komu uda się ustrzelić zwierzynę. Ten poranek należał do wyjątkowo mroźnych, nawet jak na tę porę roku. Był środek zimy, ale temperatura od dawna nie spadła tak bardzo. Mimo tego Rianorixowi i Dercilisowi wcale to nie przeszkadzało. Pierwszy raz od jakiegoś czasu udało im się wyrwać z nawału obowiązków na krótką wyprawę, dlatego nic nie mogło zepsuć im humoru. Nawet popielate niebo czy mróz złośliwie szczypiący policzki. Ich myśli skupione były tylko wokół celu – sarny skrytej między nagimi drzewami. Rianorixa tym bardziej przepełniała determinacja, gdyż silny głód dawał się we znaki całemu plemieniu. Gdyby w tak trudnym okresie wrócił z polowania z łupem – nie byle jakim zającem czy marnym ptakiem, ale okazałą sarną – dowiódłby, iż będzie dobrym przywódcą, potrafiącym sobie radzić nawet w najbardziej niesprzyjających okolicznościach. Że będzie tak doskonałym wodzem jak ojciec. Dzięki temu zyska powszechny szacunek. Tak przynajmniej uważał.
Bracia poruszali się bezszelestnie, podążając za ofiarą niczym drapieżne zwierzęta. W jednej chwili zatrzymali się, skrywając za potężnymi pniami, gdy tylko dostrzegli szarobrązowy smukły łeb ich ofiary rozglądającej się wokół.
Od zawsze ze sobą rywalizowali. Dawniej, gdy byli dziećmi, polegało to raczej na zabawie, ale z czasem ich relacje się zaostrzyły. Rianorix nigdy nie przepuścił okazji, by dogryźć bratu, oczywiście w granicach rozsądku. Szybko nauczył się rozpoznawać, kiedy żarty szły za daleko - wtedy musiał odpuszczać. Ale nie zawsze kończyło się to dobrze, bardzo często zachowanie Rianorixa doprowadzało do bójek. Teraz, po długiej przerwie, chcieli przekonać się, czy ich umiejętności wciąż prezentują ten sam poziom, co ostatnim razem.
Dogodny moment. Zwierzę nie wyczuwało zagrożenia, więc spokojnie spuściło głowę. Rianorix ostrożnie naciągnął łuk i nieznacznie wychylił się zza potężnego drzewa. Dercilis postąpił tak samo. Gdy już miał puścić cięciwę, stało się coś zupełnie niespodziewanego. Żaden z nich nie wypuścił strzały, a mimo tego jedna trafiła sarnę idealnie między oczy, zabijając ją na miejscu. Zwierzę runęło na ziemię, a po chwili śnieg wkoło jego martwego ciała zaczął przyjmować karminową barwę. Osłupieni młodzieńcy spojrzeli w kierunku, z którego strzała została wystrzelona.
Stała tam młoda, mniej więcej dwudziestoletnia dziewczyna o ciemnobrązowych, niedbale upiętych włosach. Ubrana była po męsku w lekką skórzaną zbroję. Jej śliczną, delikatną twarz szpecił kawałek materiału przewiązany na lewym oku, a raczej na oczodole, który po nim został. Lekko i zgrabnie, acz całkowicie pewnie ruszyła w kierunku swej ofiary.
Rianorix przyglądał się jej ze zdziwieniem, podziwem i obrzydzeniem zarazem. Ukradkiem zerknął na Dercilisa, który wydawał się równie zaskoczony. Jak to możliwe, że wcześniej jej nie zauważyli?
,,To ta wiedźma.” — warknął w duchu. — ,,Tylko nie ona.”
Ale nic nie powiedział.
Dziewczyna chwyciła ciało sarny i z wysiłkiem je uniosła, a jej rozbiegany wzrok trafił prosto w oczy Rianorixa. To spojrzenie było zupełnie puste i zarazem niepokojąco nieobecne, co przyprawiło młodzieńca o dreszcze. Nie wyrażało absolutnie nic, tkwił w nim jedynie błysk lodowej pustki.
— Hej, ty! — zawołał niepewnie.
Wyglądała, jakby w ogóle nie zdawała sobie sprawy z jego obecności.
Ta ignorancja wytrąciła go całkowicie z równowagi. Ruszył w jej stronę, gdy nagle poczuł szarpnięcie za ramię.
— Co ty robisz?! — Dercilis usiłował powstrzymać swój szept, by nie przeszedł w krzyk. — Nie zbliżaj się do niej!
— Nie pozwolę, by sprzątnęła nam sprzed nosa naszą zdobycz! To tylko głupia czarownica.
Dziewczyna ani drgnęła, stała nieruchomo ze wzrokiem wlepionym w braci.
— Daj spokój, zbierajmy się stąd. — Dercilis pod presją jej spojrzenia szybko zaczął się wycofywać.
Ringean zmierzył kobietę wzrokiem, po czym z rezygnacją dołączył do brata.
Zimowe słońce spokojnie chyliło się ku zachodowi, przyozdabiając niebo czerwono-pomarańczowym blaskiem. Drzewa wyciągały ku niebu swe poskręcane, pozbawione liści gałęzie, zupełnie jakby za wszelką cenę chciały chwycić jak najwięcej niknących promieni słońca.
Accalia właśnie rozpaliła ognisko przed swoim domem, a właściwie szałasem, kryjącym się na leśnym wzgórzu nieopodal plemienia Slieyae.
Dziewczyna zawiesiła niewielkie naczynie nad ogniem, a gdy woda znajdująca się wewnątrz zaczęła bulgotać, dorzuciła pokrojone kawałki upolowanej dziś sarny oraz trochę suszonych ziół.
Nie myślała o dzisiejszej wyprawie. Wszelkie spotkania z ludźmi starała się wyrzucać z pamięci. To bardzo wygodne, niestety, nie zawsze skuteczne. Reakcja synów wodza Slieyae nie wywarła na niej najmniejszego wrażenia. Przyzwyczaiła się do tego.
Oszalała.
Zdziczała.
Wiedźma.
Tak na nią mówiono. Nie dziwiło jej to, gdyż sama się za takową uważała.
Już bardzo dawno temu zauważyła, że coś było z nią nie tak. Wszyscy tak mówili. Wuj tak mówił. Głosy tak mówiły. Głosy, które od zawsze były obecne w jej głowie. Z którymi musiała nauczyć się żyć, bo nikt nie umiał jej pomóc. Gdy podrosła, pewnego dnia wuj powiedział jej prosto w twarz: „Zostałaś przeklęta, ale obiecuję, zrobimy wszystko by temu zaradzić”. I próbowali. Wiele razy odwiedzali zielarzy, szamanów, medyków, a oni zalecali najróżniejsze rzeczy: od maści z leśnych chwastów, przez wywary z oczu wiewiórek, po surową wątrobę króliczą czy krew młodych lisów. Bez skutku.
Nie tylko Głosy były jej zmorą, dręczącą ją nieustannie i odbierającą spokojny sen. Czasem zachowywała się dziwacznie pod wpływem niepokojącego impulsu, a wszelkie odczucia, jakich doświadczała, zdawały się raczej kłębić gdzieś obok. Nie była w stanie posmakować ich w pełni, tylko przyglądała im się zza grubej zasłony. Jakby nie należały do niej. Nie były rzeczywiste.
Ale zimne Głosy już tak.
Nigdy nie została oficjalnie wyklęta ze społeczności, jednak ludzie omijali ją szerokim łukiem. Straszono nią niegrzeczne dzieci, powtarzano krążące plotki. Mówiono, że została ukarana przez bogów. Nikt z nią nie rozmawiał, a gdy zbliżała się do wioski, wszyscy udawali, że jej nie widzieli , albo chowali się w domostwach.
Myślisz, że jesteś taka silna?
— Wynoś się.
To, że umiesz wymachiwać mieczem, o niczym nie świadczy.
Dusiła się po raz kolejny. Coś zdawało się miażdżyć jej klatkę piersiową i przypalać ją od wewnątrz.
— Przestań! — wycharczała.
Nie ma takiej opcji. Nawet o tym nie myśl.
Czuła, że spada. Otulał ją mrok, ale była pewna, że tonie coraz głębiej w ciemnej czeluści.
— Nienawidzę cię!
Tylko tyle masz mi do powiedzenia? Nie jesteś wcale taka dzielna, jak ci się wydaje.
— Proszę...
I co? Umiesz tylko żebrać o litość?
Jej oszalałe serce z każdym uderzeniem przysparzało niemiłosiernego bólu, smagającego niczym uderzenia batem.
Patrzcie no na tą marną dziewuchę! Eh, doprawdy żałosne.
Accalia obudziła się gwałtownie, chciwie łapiąc oddech. Usiadła na posłaniu z ususzonej trawy przykrytej zwierzęcą skórą. Wnętrze jej szałasu wypełniała cisza zawieszona w pustce nocy. Dziewczyna rozejrzała się. Wszędzie leżały porozrzucane rzeczy istotne i potrzebne w codziennym funkcjonowaniu, jak i te absolutnie zbędne: kosze z suszonymi roślinami, kilka prostych wędek, puste gliniane misy i butelki, zebrane wcześniej gałęzie na opał. Accalia wiedziała, że powinna w końcu tu choć trochę posprzątać, ale nigdy nie czuła tej potrzeby na tyle intensywnie, by zamienić zamysł w czyn. Wmawiała sobie, że wtedy nic nie będzie mogła znaleźć.
Powoli wstała i zarzuciwszy sfatygowany futrzany płaszcz, wyszła na zewnątrz. Skąpany w czerni rozległy las sprawiał wrażenie znacznie mniej rozmownego niż za dnia. Powietrze było lodowate, a dziewczyna mimo to miała na sobie jedynie koszulę i cienkie spodnie. Bosymi stopami stąpała po śniegu, w mgnieniu oka mróz przeszył boleśnie całe jej ciało.
Nabrała w dłonie trochę białego puchu i zatopiła w nim twarz. Jego otrzeźwiające zimno zmyło z zaspanej powieki resztki koszmaru.
Momentalnie otoczyły ją setki nieprzyjemnych szeptów, uporczywie kąsających jej zmęczony umysł. Najpierw powoli, ostrożnie, potem z coraz większą pewnością. Nie była w stanie rozpoznać poszczególnych słów, ale każdy szept brzmiał znajomo. To były one.
Znów to samo. Głosy nie dawały jej spokoju nawet we śnie. Wtedy też umiały ją znaleźć. A raczej w ogóle nie musiały jej szukać, przecież zawsze były obecne. Czasem jedynie się nie odzywały.
Accalia upadła na kolana, po czym usiadła na stopach.
Sen rzadko kiedy oznaczał dla niej prawdziwe wytchnienie. Często był kolejną walką, tym razem z czymś gorszym od znoju codzienności - ze złymi duchami skrytymi w jej głowie. Z paskudnymi Głosami, kochającymi zsyłać na nią wycieńczające mary. Budzenie się z krzykiem w środku nocy stało się czymś notorycznym i Accalia zdążyła do tego przywyknąć. Dopiero po chwili dotarło do niej, że z jej bezwiednie poruszających się ust zaczęła płynąć cicha pieśń w prastarym języku plemion, już od dawna nieistniejących, której nauczył ją wuj. Dziwne, że wciąż ją pamiętała. Nie mogła przypomnieć sobie tytułu, ale wiedziała, że to hymn pochwalny na cześć jakiegoś wodza z plemienia Ormstaoir, dawno temu zniszczonego przez Kedath - kraj, który swego czasu prowadził intensywną ekspansję na północ, podbijając wszystkie krainy na swej drodze, aż stał się olbrzymim państwem, przyćmiewającym swą potęgą wszystkie inne.
Ale to było dawno temu. Accalia nie znała się na bieżącej polityce, nie miała w niej rozeznania i nie chciała mieć. Pozyskiwanie takich informacji stanowiło nie lada problem: we wsi nie była mile widziana. Wszystko, co wiedziała o zamierzchłych czasach, przekazał jej wuj. To on nauczył ją wszystkiego, co umiała: wytropienia, pochodzenia i zabijania zwierzyny, walki mieczem oraz wytwarzania prostych narzędzi. On przekazał jej wiedzę o ziołach i zastosowaniach różnych roślin i o tym, gdzie najlepiej rozstawiać pułapki na zające czy borsuki. Dzięki temu radzenie sobie samej w lesie, mimo blisko położonej wioski, było o wiele łatwiejsze.
Głupia jesteś.
— Ciągle mi to mówisz — odezwała się szeptem.
Nie dość, że głupia to jeszcze nienormalna. Nic dziwnego, że wszyscy cię omijają.
Accalia spojrzała z bladym uśmiechem na księżyc.
— Wcale mi to nie przeszkadza. Wiesz, nie dziwię im się, a nawet ich rozumiem.
Nie pasujesz tu. Powinnaś się stąd wynieść.
Westchnęła gorzko i powstała z kolan.
— Sama nie wiem. To chyba jedyne, co mi pozostało — pokręciła głową. — Ale… Nie mogę. Po prostu nie mogę.
Weszła do szałasu i po chwili wróciła ze starym mieczem, wątpliwej jakości. Machnęła nim parę razy w powietrzu, jak to miała w zwyczaju, po czym uderzyła tępym ostrzem w jedno z pobliskich drzew, służące jej za słup treningowy. Uważała, że wykonanie oddzielnego to zbędny wysiłek. Zawsze gdy wiedziała, że ponowne zaśnięcie nie będzie tak oczywiste, trenowała, mając nadzieję, że zmęczenie ćwiczeniami choć odrobinę jej pomoże. Ponad to, gdy pozwalała całkowicie się pochłonąć jakiejś czynności, przestawała zwracać uwagę na szepty.
Spojrzała w kierunku osady. Dostrzegła nikły blask ogniska w oddali.
No tak, dziś święto religijne, nie mogła sobie przypomnieć jakie. Gdy była młodsza, pobożny wuj często ją zabierał na rozmaite uroczystości. Accalia w przeciwieństwie do niego nie wyznawała żadnego bóstwa. O ile na początku obawiała się do tak niecodziennego faktu przyznawać, z czasem zmęczyło ją ukrywanie tego. Była w pewien sposób z tego dumna. Ślepe podążanie za tym, co mówili duchowni, było dla niej czymś niepojętym, niemniej szanowała wiarę w bogów i nikogo za nią nie potępiała.
Przygotowania do uroczystości szły pełną parą. Wszędzie krzątali się ludzie, a Rianorix pragnął, by to wszystko się już skończyło. Lubił słuchać śpiewu szamana, ale całe zamieszanie poprzedzające wszystko - nie, to nie dla niego.
W tym roku święto na cześć bogini Equeny, przypadające zawsze na połowę ciemnej pory roku, przebiegało znacznie skromniej niż zazwyczaj. Wszystko przez skąpe zapasy i głód, spowodowane wyjątkowo mroźną zimą. Rianorix zerknął w górę. Okragły księżyc prezentował się w całej okazałości.
Młodzieniec stał na uboczu, oparty plecami o ścianę jednego z domostw, obserwując wszystko spod czarnej czupryny.
Jego myśli błądziły, nie zatrzymując się nigdzie na dłuższą chwilę, aż zupełnie niespodziewanie chwyciły się dzisiejszego polowania i trzymały go uporczywie. Rianorix znał Accalię tylko z widzenia i plotek, a i tak nigdy nie miał okazji aby się jej dokładniej przyjrzeć. Dzisiaj było inaczej. To beznamiętne spojrzenie jej jedynej źrenicy o ciemnobrązowej barwie. Przerażało go. Wciąż tkwiło w jego pamięci, intrygując jednocześnie.
Mieszkańcy stopniowo gromadzili się wokół ogniska, Rianorix więc postanowił uczynić to samo. Stanął na tyłach rosnącego tłumu, czekając na rozpoczęcie obrzędu. Wtedy z jednej z większych chat w wiosce wyszedł starszy mężczyzna o długiej brodzie i wypłowiałych włosach sięgających do ramion, a dotychczasowy gwar rozmów ucichł. Przebiegł wzrokiem po zgromadzonych, jego niebieskie oczy zawsze spoglądały nieprzyjaźnie. Ubrany był w długą zieloną szatę o szerokich rękawach, bogato wyszywaną w przepiękne wzory bajecznie kolorowymi nićmi. Rianorix nigdy nie mógł się wystarczająco nacieszyć widokiem tak niezwykłego stroju. Mieszkańcy plemienia ubierali się skromnie, głównie z powodu biedy, jak również i wygody, ale nawet wódz nigdy nie miał na sobie nic tak dostojnego jak szaman Doiros.
Mężczyzna zatrzymał się przed ogromnym, wzbijającym swe płomienie wysoko w górę ogniskiem, a następnie rozłożywszy szeroko ramiona, wzniósł je ku niebu i zaczął mówić donośnym, uroczystym głosem:
— Zstąp na nasze wezwanie, o najwyższa! Boska Equeno! Pobłogosław nas i ten Obrzęd, który mamy odprawić na Twą część! Niech ogień oczyści nasze dusze! Żywicielko, dawczyni wszystkiego, matko błogosławionych i ludzi śmiertelnych, ostojo wiecznego kosmosu…
Rianorix w tym momencie się zamyślił, wpatrzony w ciepły, pomarańczowy blask ognia. Co roku działo się to samo. Zawsze chciał wysłuchać szamana do końca, ale nigdy nie mógł utrzymać skupionej uwagi choćby do połowy. Rozejrzał się ukradkiem po zgromadzonych. Plemię Slieyae nie należało do największych na Północy, jednak gdy wszyscy zbierali się w jednym miejscu, powstawał całkiem pokaźny tłum. Młodzieniec dostrzegł swoich rodziców zajmujących miejsca w pobliżu Doirosa. Ojciec Veilsveind był rosłym mężczyzną o długiej czarnej brodzie, poprzecinanej nielicznymi srebrnymi nitkami i o równie długich włosach. Pewien czas temu postanowił ich nie ścinać ku czci boga Latobiusa, z którym czuł szczególną więź. Surowy wyraz pooranej zmarszczkami twarzy odzwierciedlał osobowość właściciela. Był on wyjątkowo wymagający, ale nie bezduszny, zarówno dla rodziny, jak i całej wioski.
Obok stała Hughna, jego żona i matka Rionrixa oraz Dercilisa. Drobna kobieta z trójkątną twarzą. Zawsze spinała swe ciemne włosy w kok. Zdawała się być zupełnym przeciwieństwem Veilsveinda. Podczas gdy jemu często nie udawało się pohamować gniewu, ona uosabiała absolutny spokój ducha.
Gdy tylko Doiros skończył głosić liturgię, zza jednej z chat wyszedł pomocnik kapłana, młody chłopak, ciągnący za sobą kozę. Zwierzę wyglądało na przerażone i zdezorientowane, próbowało zapierać się kopytami, jednak bezskutecznie. Nadszedł kulminacyjny moment całej uroczystości, czyli złożenie ofiary bogini. Zazwyczaj odbywało się w na polanie tuż koło Nemetonu głębi puszczy, jednak w tym roku postanowiono, by wyjątkowo przebiegało na głównym placu w centrum wioski. Szaman chwycił przypięty do pasa zdobiony sztylet i sprawnym ruchem dłoni poderżnął ofierze gardło. Wszyscy obserwowali go w napięciu. Rzucił ciało nieszczęsnego zwierzęcia w ogień ku uciesze zgromadzonych. Języki tańczących płomieni pożerały martwą kozę wśród wypełnionych entuzjazmem okrzyków, wzlatujących ku niebu.
Rianorix nigdzie nie mógł znaleźć Dercilisa. Gdy tylko tłum zaczął rozchodzić się do domów, młodzieniec wypatrywał brata z nadzieją, że ten zaszywszy się gdzieś z boku, za chwilę się pojawi. Prędko okazało się, że nie było go na uroczystości, a to mogło oznaczać tylko jedno - znów pojechał do Quilai, swojej ukochanej z plemienia Clauqua. Jedynego plemienia, z którym Slieyae utrzymywało w miarę neutralne stosunki.
Generalnie plemiona barbarzyńskie na Północy były silnie ze sobą skłócone, rzadko kiedy udawało się nawiązać sojusz, a jeśli już, to bardzo szybko wygasał. Ciężko dociec przyczyny takiego wyglądu sytuacji, ale najprawdopodobniej wynikało to z silnie zakorzenionej nieufności do osób z zewnątrz, nawet tych dobrze znanych. Każda wioska stanowiła odrębny świat, zamknięty w sobie, z własnymi zwyczajami i wierzenami.
Marzeniem Rianorixa było zjednoczenie choć części plemion. Niemożliwym było, by udało się połączyć wszystkie, ale jego marzycielska natura wciąż go dręczyła podobnymi pomysłami.
Zamyślił się. Dwudziestodwulatek wiedział o małżeńskich planach brata. Związki między członkami różnych plemion zdarzały się, nie stanowiąc niczego niezwykłego, wprawdzie często nie bez przeszkód. To właśnie reakcji rodziców, zwłaszcza ojca, najbardziej obawiał się Dercilis. Rianorix w pełni go rozumiał.
Pozostał przy ognisku, wpatrując się w zmęczoną twarz Doirosa, którego zamyślone spojrzenie wciąż tkwiło w powoli umierających płomieniach. Spojrzał na wschód, na ciężkie chmury kłębiące się ponad drzewami na bezkresnej czerni nieba, zwiastujące gniew bogów.
Nadeszła śnieżyca. Dercilis wiedział, że nie był to dobry pomysł, wiedział, że będzie tego żałować. Nie mylił się. Był pewien, że zdoła uniknąć burzy, jednak ona dopadła go szybciej niż podejrzewał.
— Psiakrew — warknął, piętami popędzając zmęczonego konia, dzielnie przedzierającego się przez zaspy.
W lewej ręce trzymał pochodnię, która już dawno zdążyła zgasnąć. Jego gruby, futrzany płaszcz o szarobrunatnej barwie teraz miejscami przyozdobiły czysto białe plamy, utworzone przez osadzające się na nim sypiące szaleńczo płatki śniegu.
Mimo, że do osady zostało mu niecałe pięć mil, dotarło do niego, że ten ostatni odcinek drogi, podczas zamieci, będzie najtrudniejszy. Burze śnieżne na Północy stanowiły najgorszy z żywiołów. Przychodziły nagle i równie szybko znikały, siejąc spustoszenie, napawając grozą tubylców i nie pozwalając im zapomnieć, kto tak naprawdę ma władzę w tych krainach.
Mężczyzna musiał się gdzieś schronić. Burza dopiero się rozpocząwszy, nie nabrała jeszcze pełni swej śmiercionośnej siły. To była jego jedyna szansa: jeśli ją przegapi, jego los zostanie przesądzony.
— Musi gdzieś tu być…
Szukał jaskini, którą zawsze widywał po drodze. Pamiętał, że powinna się znajdować gdzieś w pobliżu. Niepozorna, teraz mogła ocalić mu życie. Czuł, jak desperacja narasta, gdy po pewnym czasie wciąż nie mógł jej dostrzec. Przestał zwracać uwagę na nieustające podmuchy mroźnego powietrza, boleśnie policzkującego wycieńczoną twarz.
Jest. Malutka pieczara, skutecznie przysłonięta świerkami, była ciężka do wypatrzenia, a wszechobecna biel w tym nie pomagała. Pozostała mu tylko nadzieja, że nie zastanie jej lokatorów. Miał szczęście, że okazała się pusta. Odetchnął z ulgą. Prędko zeskoczył z konia i przecisnąwszy się między drzewami, wszedł do środka ciągnąc zwierzę za sobą.
Teraz Dercilis mógł tylko przeczekać burzę i modlić się, by w międzyczasie nie zamarznąć na śmierć. Postanowił oderwać myśli od tych ponurych scenariuszy i skupić uwagę na czymś innym. Usiadł na ziemi i przyjrzał się panującemu chaosowi na zewnątrz. Sypiący z nieba śnieg wirował, działając niemal hipnotyzująco na tle mroku niebezpiecznej puszczy.
Nie miał pojęcia, ile czasu minęło, może godzina, dwie, a może zaledwie parę chwil. Przestało to mieć znaczenie, gdy wtem posłyszał niepokojąco znajome szmery na zewnątrz. Wytknął nos poza ściany schronienia, a do jego uszu dobiegło mrożące krew w żyłach, smętne wycie, które jedynie potwierdziło jego najgorsze obawy.
Nie należała do tego miejsca. Ani tamtego. Była czymś w rodzaju podróżnika między światami, niemile widzianego, gdziekolwiek się pojawi. Dziesiątki razy spoglądała na Solimarę. Nigdy nie będzie taka jak ona. Jej obolała, rozszarpana dusza nigdy nie przybierze tak krystalicznej formy. Jej zmęczone, szorstkie, poranione ręce nigdy nie będą tak nieskazitelne. Nawet gdyby udałoby jej się skopiować jej życie, nauczyć się pisać i czytać, opowiadać historie, malować przed innymi zakamarki jej duszy, nie tak pięknej jak duszy Solimary, to nigdy nie będzie taka sama. Jej cierpienie nie ukształtowało jej w taki sposób, w jaki sobie tego życzyła. Nawet gdyby udało się zdjąć klątwę i zagoić blizny. Na zawsze pozostanie Accalią.
"Nie mogę po prostu ruszyć dalej."
Musiała z tymi myślami żyć.
Zdawało jej się, że jest już na najdalszym brzegu. Na najdalszym brzegu, pod bosymi stopami lodowato zimne kamienie, Przed nią, czarne wody zamglonego oceanu. Oceanu, za którym już nic nie ma. Najdalszy brzeg. Wokół tylko zawodzenie płaczącego wiatru. Pozostawało tylko zanurzyć się w tej mroźnej wodzie, pozwolić wieczności otulić całe ciało, by już w niej pozostać. A wtedy przeistoczyć się w nicość.
Bywały dni, gdy wcale się nie ruszała. Bywały tygodnie, gdy wcale nie wychodziła z szałasu.
Wiedziała, że Solimara miała wiele przejść za sobą – śmierć matki, a później nasilone konflikty z ojcem. Ale mimo tego, ona wciąż miała w sobie piękno, piękno wydobywania na powierzchnię słów tkwiących gdzieś w głębi jej istoty. Accalia tak nie potrafiła. Nie miała w sobie żadnego piękna, które by ją definiowało. Piękna, które byłoby jej nierozerwalną częścią. Jedynie szkaradne głosy, haniebne skowyty w samotności, gdy walka ją przerastała. Walka, której nie da się wygrać.
Gdy najgorsze z chwil mijały, pozostawał tylko niesmak, nieznośna gorycz pod językiem, której nie mogła się pozbyć. Nawet pożeranie soli, kaleczenie języka, wkładanie naprzemian do gorącej i zimnej wody nie pomagało. Gorycz zawsze wracała, silnejsza niż wcześniej.
Solimara by się tak nie zachowała. Widziałaś ją tyle razy! Nigdy nie będziesz taka jak ona! Zawsze będziesz godną pożałowania kreaturą
Dodano po 1 minucie 3 sekundach:
Tekst kiedyś już pojawił się na forum, jednak umieszczam go w poprawionej i nieco zmienionej formie.
Inda Traxta Pelama [fragment]
1"Przy całej swej złudności, znoju i rozwianych marzeniach, jest to piękny świat."