Tekst I
Tango w rytmie sambyZdawało się być dokładnie tak, jak zawsze.
Janka znała już doskonale te uczucia, napływające jak fale, jedno po drugim, każdorazowo niezmiennie w tej samej kolejności. Zaczynało się od podekscytowania, dość szybko ustępującego miejsca lekkiemu rozżaleniu, później euforia i zachwyt, aż wreszcie, na samym końcu, na finałach – dziewczynę ogarniał smutek, taki najgorszy z istniejących, z reguły niemożliwy do opanowania; tych momentów Janka szczerze nie znosiła. Chociaż początkowo miała jeszcze nadzieję, że następnym razem już na pewno wszystko będzie w porządku, że przywykła, że nie wpadnie w rozpacz – to bardzo szybko przestała się łudzić. I choć tak było na wszystkich turniejach – ile ich już było? dziesięć, a może piętnaście? - to jednak nie potrafiła z nich zrezygnować. To, że mogła chociaż na krótki czas wpaść w sam środek ukochanego przez siebie świata, chłonąć jego kolory, dźwięki i zapachy, każdorazowo okazywało się być ważniejsze od późniejszych łez.
A jednak nie, dziś było jeszcze gorzej niż zawsze.
Już pod koniec półfinałowego wiedeńskiego Janka wiedziała, że tym razem nie dotrwa chyba nawet do połowy następnej, ostatniej już rundy. Choć ciągle jeszcze obserwowała tancerzy na parkiecie, podziwiając wirujące obłoki sukien, całą sobą chłonęła blichtr fraków, różnobarwnych piór i kamieni – to jednak coraz bardziej narastał w niej żal, niemal fizycznie i namacalnie wzbierając w piersi, dławiąc niby kawał lodowatego ołowiu... Dziewczyna wierciła się niespokojnie na twardym, plastikowym krzesełku, gryzła palce, próbując jakoś się opanować, odwlec wybuch płaczu choćby o kilka minut – ale bez skutku, uciekła z widowni jeszcze przy slow-foksie...
Nie wiedziała, kto zrzucił stare, gimnastyczne materace na stos akurat tam, w kącie przy jednej z szatni, ale była mu głęboko wdzięczna. Nikt w tym miejscu nie zwracał na nią najmniejszej uwagi, mogła płakać spokojnie – i płakała, choć było to zupełnie pozbawione sensu. Janka miała tego świadomość; nawet najgłośniejszy i najbardziej rozpaczliwy szloch nie mógł niczego zmienić w jej położeniu, ale i tak pozwoliła dać ujście swojemu smutkowi, zmieszanemu z poczuciem niesprawiedliwości, szczególnie dotkliwie odczuwanym właśnie na turniejach tanecznych.
Janka nie umiała pogodzić się z tym, że już nigdy nie wystartuje; za późno zaczęła trenować, na profesjonalny taniec towarzyski była – jak sama zresztą to nazywała, bezlitośnie i po imieniu – zwyczajnie za stara, przy swoich dwudziestu ośmiu latach mogła co najwyżej zajmować miejsce na trybunach. Dziewczyna wiedziała, że nie można nikogo winić za taki stan rzeczy – ot, przypadek, że wszystko potoczyło się tak, a nie inaczej – a jednak bolało, zupełnie, jakby ktoś machnął jej przed oczami garścią błyskotek, skusił i omamił, uchylając drzwi do innej rzeczywistości tylko po to, żeby po chwili zatrzasnąć je tuż przed jej nosem...
Tymczasem życie wokół Janki toczyło się dalej, świat nie zwolnił ani na chwilę. Z sali jeszcze słychać było muzykę do quickstepa, jeszcze tańczyła przedostatnia z finałowych, standardowych grup – ale na korytarzu przy szatniach już panował wzmożony ruch, pełen z trudem ukrywanego podekscytowania i oczekiwania. Ostatnie poprawki, ostatnie spojrzenia w lustro, pośpieszne dopinanie butów, znów dżety, pióra, frędzle i cekiny, tym razem na krótkich, zmysłowych strojach łaciniar, jeszcze puder na własne nogi, jeszcze bronzer na tors partnera, czyjeś nerwowe nawoływania, pełne furii przekleństwa w upapranej fluidem łazience... I w dziwnym kontraście, wręcz opozycji do latynoamerykańskiego świata – zmęczeni, oddychający szybko, wciąż w quicsktepowym rytmie, a mimo to nadal nienagannie eleganccy, szykowni i poważni, pełni pozornego dystansu i opanowania, wracający z parkietu po wszystkich przetańczonych rundach pierwsi standardowcy. I nagle oni, para z numerem osiemdziesiąt cztery, wicemistrzowie Europy; ona w różowo-czarnej sukni, roześmiana, wyraźnie zadowolona z siebie, nie oglądając się na nikogo, prawie biegiem wpadła do szatni – ale on zastygł na moment z ręką na klamce, jako jedyny z przepływającego korytarzem tłumu dostrzegłszy siedzącą w kącie, zapłakaną dziewczynę.
Janka drgnęła, czując na sobie czyjś wzrok i uniosła głowę, na ułamek chwili pochwyciwszy pytające spojrzenie Miszy. Spróbowała się uśmiechnąć, machnąwszy dłonią w przeczącym geście – nie, nie trzeba, poradzi sobie, tak samo, jak radziła sobie zawsze – ale on nie dał za wygraną, znikł w szatni tylko po to, żeby po paru sekundach wrócić z paczką rumiankowych chusteczek.
A więc taki jest naprawdę wicemistrz Europy, pomyślała Janka, kiedy – wciąż jeszcze chlipiąc i ocierając łzy – opowiadała siedzącemu obok niej Miszy o powodach swojego smutku.
-Mówisz, że chciałabyś chociaż raz zatańczyć na turnieju?
Dziewczyna pokiwała energicznie głową, tak, że niesforne pasmo rudych włosów wymknęło się z upięcia i spłynęło w dół po odsłoniętym karku.
-Właściwie... - Misza nagle wstał z materacy i wyciągnął do zaskoczonej Janki rękę; dziewczyna zawahała się, ale w końcu podała mu swoją dłoń, palce mężczyzny były zimne i wilgotne. - Chodź, mam pomysł...
Kwadratowy, obszerny hol, z którego wchodziło się na salę, nadawał się do tego wprost idealnie. Warto byłoby co prawda wcześniej wypróbować – no, nie tyle parkiet, co posadzkę, co nieco utrudniało sprawę – ale Misza był pewien, że sobie poradzą. Po całych latach przetańczonych z równą sobie Aloną był dziwnie ciekaw, co potrafi i jak pozwoli się prowadzić ta krucha, smukła dziewczyna, o której nie wiedział nic, nie znał nawet imienia – a która, ściskając jego rękę, szła pół kroku za nim, wyraźnie niepewna i skrępowana nieoczekiwaną dla siebie sytuacją.
-Co prawda nie na parkiecie, ale zawsze to turniej. - Misza pociągnął Jankę zdecydowanym, wyuczonym ruchem, podprowadził tak, że stała teraz na wprost niego. - To co, tango?...
-Ale... - dziewczyna urwała, spłoszona, samym tylko skinieniem głowy wskazując na salę, gdzie właśnie tańczyli łaciniarze, a skąd dobiegały pierwsze takty samby.
-Tym się nie przejmuj – Misza uśmiechnął się lekko i, cofnąwszy o parę kroków, wyciągnął rękę w tym doskonale znanym wszystkim tancerzom - ni to zapraszającym, ni oczekującym – geście.
To wszystko dzieje się naprawdę, przemknęło Jance przez myśl, kiedy podchodziła do Miszy – wysokiego i smukłego jak trzcina, w idealnie skrojonym czarnym fraku, z gładko zaczesanymi do tyłu, lśniącymi blond włosami. Jeszcze nim ją objął, nim wsunęła lewą dłoń pod jego ramię i ostrym, tangowym gestem zwróciła głowę w bok – spojrzała z bliska na jego szczupłą twarz, w ocienione długimi rzęsami szarobure oczy – i poczuła, że już niczego się nie boi. Nawet kiedy w pierwszym kroku zawiodło ją własne ciało, kiedy omamione sambową muzyką biodra zakołysały się w nieoczekiwanym, dziwnym przy standardzie, latynoskim rytmie – nie zatrzymała się, nie uciekła, od razu w następnym ruchu naprawiła swój błąd. Dźwięki dobiegające z sali były już bez znaczenia; Janka, zdecydowanie prowadzona przez Miszę, słyszała tango w swoich myślach. Przestała się mylić, po łacinie nie został w niej nawet ślad – skoncentrowana na swoim partnerze, pewnie stawiała kolejne, ni to przyczajone, ni drapieżne kroki, na przemian skradając się i, kiedy było trzeba, kontrując powolną miękkość szybkim, ostrym ruchem.
Jasne, że z Aloną, wicemistrzynią Europy, nie mogła się równać – ale Misza musiał przyznać, że Janka była dobra. Od pierwszej chwili czuł, jak bardzo jest świadoma swojego ciała, sprawnie odczytuje dawane jej sygnały i poddaje jego zamiarom, myląc się tylko z rzadka, nie pozwalając więcej oszukać się sambie. Dla niego to już nie był turniej, tańczył z Janką z dawno zapomnianą przyjemnością, z satysfakcją całkiem inną niż ta, którą jemu i Alonie dawały punkty i oceny sędziów, po raz pierwszy od dawna została sama radość z tańca ze zdolną partnerką. Jeszcze promenada, jeszcze fallaway, outside, krok w parze – i z żalem, ale jednak trzeba było się rozstać; na szczycie schodów zamajaczyła, doskonale znana obojgu, różowo - czarna suknia.
-Misza, gdzieś ty zginął, co tu się dzieje? - Alona nie kryła zniecierpliwienia.
-No już idę, już...
Janka, stojąc samotnie na środku holu, patrzyła, jak mężczyzna odchodzi w stronę schodów; nagle posmutniała, dotarło do niej, że dla nich ten turniej właśnie nieodwołalnie się skończył.
Misza kładł już rękę na balustradzie, kiedy zdecydował jeszcze na chwilę wrócić – i, niewiele myśląc, złożył na dłoni zaskoczonej Janki pełen szacunku pocałunek...
Wygrała para osiemdziesiąt cztery, dokładnie tak, jak Janka się spodziewała. Patrzyła, jak Misza pomaga Alonie stanąć na podium, jak odbiera puchar, zwycięskim ruchem podnosząc go do góry – i właśnie wtedy ich spojrzenia po raz kolejny tego dnia się spotkały. Misza uśmiechnął się i, wyciągnąwszy rękę z trofeum w stronę Janki, pokiwał głową w porozumiewawczym geście.
Dziewczyna zrozumiała; to była ich wspólna wygrana.
Za ich tango w rytmie samby.
##############################################
Tekst II
Chodzi o tangoUderzenie perkusji. Sekunda czy dwie, by wstrzymać oddech i ryk wokalisty w słuchawkach. Radek poczuł, jak wszystkie myśli pierzchają. Na ich czele wspomnienie pomarszczonej, krytycznej pani choreograf. Monotonny obraz za oknem pociągu pognał za ostrym riffem gitary. Mijany ciąg starych, zrujnowanych magazynów stał się postapokaliptycznym krajobrazem, w który nieliczni pasażerowie stojący w korytarzu wpatrywali się z tęsknotą i bezradnością uchodźców. Radek kochał ten moment, kiedy świat zmieniał się w teledysk. Kiedy całe ciało zalewały emocje – silne, wręcz dramatyczne, ale bezpieczne – nie jego. Własnych się bał. Bez muzyki nie ruszał się nigdzie. A już na pewno nie tam, dokąd jechał.
W szybie widział swoje niewyraźne odbicie. Przesycona kolorami zachodzącego słońca, młoda twarz o nieproporcjonalnie dużych oczach była smutna. Długie, przyklapnięte włosy, zamykały ją w prostą, ciemną ramę. Kiedy Radek pochylał głowę, mógł być ofiarą atomowej apokalipsy, o której śpiewał Sabaton. Gdy marszczył czoło – mógł być jej sprawcą. I tylko palce wybijały o udo nieustannie niewłaściwy rytm, a serce…
Chciał wierzyć, że serce próbuje nadążyć za perkusją, ale wiara nigdy mu nie przychodziła łatwo i mimo najlepszych chęci kłóciła się z wiedzą. Oszustem zaś był nie tyle marnym, co żadnym – nawet siebie samego nie potrafił omamić. Umiał jednak unikać odpowiedzi, pozostawił więc palcom wolność, a wzrok zawiesił na swoim odbiciu. Obok pojawiła się twarz podstarzałego mężczyzny. Tak kanciasta, że nawet rozmyta wśród pól zdawała się być prostokątem.
„Trochę jak facjata starego” – pomyślał Radek.
Obcy otaksował go krótkim spojrzeniem i uśmiechnął się z aprobatą. Stanął obok, oparty o ramę okna. Radek ukradkiem zerknął na niego. Glany, koszulka ACDC, słuchawki w uszach. „Taki ja za czterdzieści lat” – zaśmiał się w duchu chłopak. Wymienili uśmiechy i skupili się na teledyskach, w których właśnie grali. Siwy facet kiwał głową w rytm…
W rytm, który wystukiwały palce Radka. Chłopak przez chwilę próbował uciec myślami od tej złośliwej zbieżności, ale wokalista właśnie wykrzyczał ostatni wers, a perkusista potężnym uderzeniem zgasił pęd utworu. Trzy sekundy ciszy w słuchawkach. Trzy sekundy, nim gitarzysta rozpoczął kolejną wojenną opowieść. Wystarczyło, by złośliwa muzyka pociągu wdarła się do umysłu. „Pa pam. Pa pam. Pa pam…” i powtórz, i powtórz, i dalej. Wiercący myśli rytm, za którym do głowy wlewały się obrazy szkolnej sali gimnastycznej, w której odbywały się przesłuchania. Biodra odruchowo mu ulegały, ale jakby w poprzek albo pod prąd. Podobnie koślawo, jak przed starą panią choreograf, gdy Radek każdym ruchem zakopywał głębiej swoje marzenia i oczekiwania, przywiezione tym samym pociągiem w przeciwną stronę.
– Akcent na synkopie? – mruknął do siebie głośniej niż zamierzał.
Rozejrzał się nerwowo, ale tylko facet w koszulce ACDC przyglądał mu się ze zdumieniem, trzymając w dłoni jedną słuchawkę. No tak… Noga w prawo, mocno biodro, skrzyżuj, lewa. Radek zorientował się, że zaczął drobić w miejscu kroki choreografii. Ściszył muzykę.
Pa pam. Pa pam. Pa pam. Na to nawet Sabaton nie pomoże.
– Taniec, widzę? – zagaił obcy w odpowiedzi na skrzywioną minę chłopaka.
– Dreptanie do muzyki. Niestety za mocno weszło…
Spojrzeli po sobie. Łatwo wyczuli, że żaden tak naprawdę nie ma ochoty na rozmowę. „Nie, jednak niepodobny do mojego starego” – skonstatował w myślach Radek, gdy facet wkładał z powrotem słuchawkę do ucha.
Pa pam. Pa pam. Pa pam. Bota fogos, dalej obrót i w miejscu – mocny krok, rozbujać się…
– Kurwa. Zwariuję.
Przełączył na Manowar, ale pociąg już kręcił własny teledysk i w nosie miał synów Odyna. Nawet ten facet w koszulce ACDC stanął nagle przeciwko Radkowi. Jego palce wybijały jakiś rytm o ramę okna. Na zmianę wskazujący i środkowy, z krótkim zawieszeniem w powietrzu.
– I e… I e. – Litery blisko siebie, wyrzucane na jednym oddechu i pauza.
I wciąż: pa pam, pa pam, pa pam…
– Tak. – Radek gapił się na zniszczoną dłoń współpasażera. – I e dwa. I e... Tak! – Zaśmiał się cicho do siebie. – Raz, i e dwa, i e trzy, i e…
Tym razem nawet „Holy war” musiało się poddać rytmowi samby wygrywanemu uparcie przez pociąg. Uderzenie, połówka, trzy czwarte. Te dwa stuknięcia palcami nagle rozkładały właściwie akcenty, porządkowały muzykę. Uderzenie, połówka, trzy czwarte. Kolejne kroki układały się w myślach Radka. To była dobra samba. Rozbujana, gwałtowna, ale miękka. Dokładnie taka, jakiej nie zatańczył na castingu.
Zgrzyt hamulców i szarpnięcie. Siwy mężczyzna ucapił się rączki okna, Radek poleciał naprzód jak worek kartofli. Pociąg postanowił zakończyć jego widowiskowy teledysk iście heavy metalowo. Chłopak wpadł na współpasażera, nabijając się brodą na jego bark. Pofrunąłby i dalej, ale mężczyzna chwycił go z ramię i przytrzymał. Chwilę stali jeszcze niepewnie, gdy pociąg, hamując awaryjnie, wytracał prędkość. Wreszcie się zatrzymał. Zapadła cisza przerywana przekleństwami i jękami pasażerów.
– Dzięki.
– Spoko. Wszystko okej? Chyba w głowę dostałeś.
– Lekko. Zresztą i tak z niej nie korzystam.
„Boże, ale to było suche”. Facet nie uśmiechnął się. Było suche. Radek usiadł na podłodze. Próbował odtworzyć sambę sprzed chwili, ale w głowie mu tylko dzwoniło. Niby rytmicznie, ale tym razem synkopy brakowało. Złapał się na tym, że włączył Metallicę i ze złością skonstatował, że komukolwiek nie biłby tytułowy dzwon, na pewno nie zamierza on wypełniać luki w jego zerwanym teledysku.
– Dżizus, kurwa, ja pierdolę…
– Oj, kurwisz i kurwisz. Szacun, że teraz klasykiem, ale nadal... Chyba nie dla przyjemności. – Padło nad głową Radka. – Co jest?
– A nic… Pomieszało mi się we łbie od dreptania do rytmu.
– Coś nie poszło?
– Ta.
– Pójdzie następnym razem.
– Chciałbym. Ale wie pan…
– Jurek.
– Spoko. Radek. Wiesz, to nie problem, że raz nie wyjdzie. Problem, jak ogólnie coś nie gra.
– A co?
– Nie wiem. Mówią, że tego „nie czuję”. Rytm spoko, technika spoko, ale „nie czujesz tego”. Albo „to było bardzo poprawne, ale nie ma charakteru”. No i zgaduj…
– Eeee, pieprzą. Pewnie jakieś stare prukwy to wygłaszają, co?
– Tylko że ja też… Że tak powiem: czuję, że nie czuję. I nie wiem, jak to zmienić. Nie widzę błędu, ale czuję, że go powielam.
Mężczyzna pokiwał wolno głową. Skłaniał ją, jakby chciał zanurkować, po czym podnosił, jakby wydźwigiwał się z głębin. Milczał długo, wreszcie stwierdził:
– No niedobrze. Choć ja tam bym powiedział, że jak taki młody, a Ironów czuje, to czuje, co trzeba. – Wskazał na koszulkę Radka. – Gdzie indziej coś nie gra. Mówią, że do tanga trzeba dwojga. Może z tym coś nie tak?
„Co oni, kurwa, wszyscy z tym tangiem?! Żyrokomska też: >>nauczysz się tanga, to nauczysz się wszystkiego<<. I ta stara choreograf z komisji: >>no tanga to on by nie zatańczył<<”.
– Ja tańczę… solo – odparował.
Słowo „latino” pochłonął hałas ruszającego pociągu, szybko przeradzający się w natarczywy rytm samby.
– A, jeszcze, wiesz co? Myślę, że to z tym tangiem to może być ważne i dla ciebie. Nawet jak tańczysz solo.
To było dziwne pożegnanie. Radek je przemilczał, nie dlatego, że nie wiedział, co odpowiedzieć. Po prostu nie chciał tego mówić. Zaangażowanie, z jakim facet rzucił tę radę, nie zasługiwało na przesycone zmęczeniem i frustracją odburknięcie.
Bus z Warszawy do Kozienic nie grał. Szumiał, skrzypiał i warczał, ale nie grał. Zaś panujący w nim ścisk unieruchamiał myśli. Zwłaszcza te o tańcu. Świetnie natomiast komponował się z duszącym lękiem, towarzyszącym każdemu pokonywanemu kilometrowi. Wyobraźnia, nawet napędzana muzyką w słuchawkach, tłukła się bezradnie między fotelami, zaśmieconymi półkami na bagaż i porysowaną karoserią.
Radek z trudem wyciągnął telefon z kieszeni i wpisał „tango” w wyszukiwarkę. Wikipedia, strony o tańcu, więcej stron o tańcu. Wszędzie to, co wiedział i co go nie obchodziło – ale czytał, bo przynajmniej pomagało myślom w ucieczce.
Dopiero oddychając chłodnym powietrzem na drodze z Kozienic do rodzinnej wsi, przypadkiem trafił wśród wyników wyszukiwania na słownik.
Tango (język łaciński)
czasownik
(1.1) Dotykać
– Ciekawe – mruknął do siebie bez przekonania.
Przynajmniej było „inne” – i tego się uczepił. Włączył playlistę z tangami, ale drzewa wzdłuż drogi nie chciały się z nimi synchronizować. Ciemne pola, odległe poszczekiwanie psów i powybrzuszany asfalt lepiej dogadywały się z Iron Maiden.
Oświetlony pojedynczą latarnią dom i tonące w cieniach podwórko. Stąd nie dało się uciec w teledysk. Wszystko było realne. Trochę toporne, mimo pastelowego malowania ścian, trochę obojętne, mimo psa szalejącego z radości na widok pana. Przyprószone ciężką pracą przy żniwach, oblepione zapachem ziemniaków gotowanych dla świń, grające terkotem silnika traktora.
Ojciec pracował jeszcze w stodole. Matka powiedziała, że zwieźli wczoraj siano z Maruszewskim, ale z resztą roboty Piotr został sam. Radek plecak rzucił w kąt, przebrał się szybko i związał włosy. Zajrzał jeszcze w biegu do pokoju starszego brata, ale Darek spał, zmożony gorączką.
Zza na wpół przymkniętych wierzei dochodziło ciężkie sapanie ojca i głuchy dźwięk snopów siana spadających co chwila z wozu. Radek wsunął się ostrożnie do środka. Klepisko w stodole mieli wąskie – wóz zajmował prawie całą przestrzeń. Ojciec stał na nim na szeroko rozstawionych nogach. Żółć światła żarówki, słomy i pyłu latającego w powietrzu, zmieniły go w jednolitą, żółtawo-szarą bryłę. Był postawnym mężczyzną, z wyglądu kanciastym, a gdy się gniewał, wręcz kolczastym.
– Cześć. Przyjechałem, pomogę ci trochę. – Radek otworzył usta dopiero mając widły w ręku.
Przeskoczył przez barierkę do sąsieku i przerzucił od razu kilka wiechci w głąb stodoły. Podszedł bliżej. Na chwilę złapał spojrzenie Piotra, ale szybko odwrócił wzrok. I tak nie oczekiwał powitań.
– Dobra, dawaj.
Roboty w domu zawsze szybko mu uświadamiały, że tylko myśli, iż ma kondycję. Ojciec pracował jak maszyna – skutecznie, ale bez pośpiechu i wręcz statycznie. W równym rytmie, nawet na oddechy pozwalając sobie tylko we właściwych momentach. Radek chaotycznie próbował nadążyć. Dwa ruchy wideł na jeden ruch ojca. Głuchy dźwięk spadających bel siana, pauza na zmianę pozycji i dwa miękkie odgłosy rozmyte szelestem słomy. I tak raz. I dwa. I trzy. I e cztery. I e pięć… W powietrzu wirował kurz podświetlony pojedynczą żarówką – to opadał w czasie pauzy, to wzbijał się gęstą chmurą, gdy ojciec zrzucał siano. Jak w nieco mdławym filmie, do którego ktoś dobrał niepasującą muzykę. I e osiem. Nowa fraza nagle jakaś nierówna, zabałaganiona. To zabrakło rytmu Piotra. Stał wyprostowany i obserwował syna.
– Ty, Radek, to wyglądasz, jakbyś nawet w stodole tym tyłkiem zamiatał. A te studia to co? Rzuciłeś?
Chłopak zatrzymał się, splunął zgęstniałą śliną i wpatrzył się w ojca. Na ogorzałej twarzy, jednolicie szarej, jak i cała reszta sylwetki, trudno było czytać emocje. Skrzywienie warg i lekkie tiki były na niej zawsze. Może dlatego Radek tak się bał? Nigdy nie wiedział, czy to jeszcze spokój czy już gniew. Z tym ostatnim ojciec zdradzał się dopiero, gdy przychodziło do konsekwencji. Nie krzyczał nigdy, nie bił, tylko nagle zarządzał kary albo dystansował się tak, że każda próba wyciągnięcia ręki bolała. Teraz zaś na pewno miał powód do złości. Porządny gospodarz, wzór dla wsi. Silny, konkretny chłop, którego syn poszedł do technikum… i wymyślił, że zostanie tancerzem…
– Ale pracuję – odparł gorączkowo Radek. – U wujka tego mojego kolegi. Zarobię na siebie.
– Dobrze. Ale jak wyjeżdżałeś dwa lata temu, to mówiłeś, że na studia. A potem nie usłyszałem ani słowa, że będzie inaczej – drążył Piotr.
– No tak…
– No tak? I coś jeszcze?
– No wstyd mi było… Znaczy…
– Tobie? To dla mnie wstyd.
„… że mój własny syn tyłkiem zamiata, co?” – pomyślał z goryczą Radek. – „Że wciska buty z obcasem i śmiga sambę. Obciach na całą wieś!”. Ironizował, wyrzekał, ale i sam słyszał zgrzyt w głowie, gdy składał wszystkie swoje twarze w jedną. Bo jak raz wiara przychodziła mu łatwo – w to, że ojciec przez niego zapadłby się najchętniej pod ziemię.
– Żebym ja twoją matkę musiał za język ciągnąć…! – kontynuował Piotr.
Ukucnął na wozie.
– Wiesz, ile musiałem ją namawiać, żeby mi pokazała te nagrania, co jej wysłałeś? No czego się w podłogę gapisz, jak głupi? Nic tam ciekawego w słomie. Mówię do ciebie, to patrz. Tam się gapiło z pięćdziesiąt osób, a że ja widziałem, to głupio? Ech, młody… Z tobą gadać, to jak z babą.
– Dobrze, już odpuść.
– I co, będziesz ten tancerz, czy nie?
– Nie wiem. Jeszcze mnie nigdzie nie chcieli.
– Nie chcieli? Co, za słaby?
– Byli lepsi.
Ojciec wyglądał na zdziwionego. Przez krótką chwilę. Potem zlazł z wozu i oparł się o ścianę z jakąś zaciętą miną.
– Czyli matkę o pieniądze prosisz, a potem z tego tyle wychodzi, co nic…
– To raz było. Na buty, bo mi się rozwaliły. Musiałem mieć od ręki. Wszystko oddałem.
– Tyle na buty?! Weź ty je, młody, pokaż, bo chyba są ze złota…
Radek bez słowa pobiegł do domu. Czuł, że to ostatni moment w tej kakofonicznej rozmowie, żeby zaczerpnąć ciszy podwórza.
Piotr ostrożnie wziął do ręki czarne, skórzane buty na pięciocentymetrowym, szerokim obcasie. Obrócił je podeszwą do góry, przejechał palcem po welurze.
– Choroba. Jak skarpeta na obcasie.
Radek omiótł wzrokiem buty ojca. Gruba podeszwa, guma pamiętająca wiele wizyt w chlewni i oborze i dwie dziury w miejscu, w którym Darek kiedyś wbił mu niechcący widły w stopę. Ojciec wytarł dłoń w spodnie i raz jeszcze ostrożnie obrócił pantofle do tańca w rękach. Trzymał je przy tym lekko, prawie że opuszkami palców, jakby w obawie, że rozpadną mu się w dłoniach. Była w tym nie tylko zwykła ostrożność. Raczej cała gama uczuć, których skamieniała od trudów twarz nie umiała pokazać. Zaciekawienie, troska, szacunek. Radek patrzył i czuł, że coś mu się w głowie wyrównuje. Jakby wszystkie rytmy tego dnia nagle złożyły się w jeden.
Raz, i e dwa, i e trzy, i, e…
– No… Zawsze mówiłem – mocny chłop jesteś. Weź im pokaż, że potrafisz – podjął ojciec, nie podnosząc wzroku. – Ech, uświniłem.
Strącił z podeszwy źdźbło i dmuchnął na wypastowane noski, które zdążyły się już pokryć pyłem. Niewiele to dało, zaczął więc je przecierać rękawem koszuli. Radek patrzył jak zahipnotyzowany na równe, staranne ruchy. Na czuły dotyk, który był ważniejszy niż jakiekolwiek słowo wsparcia czy poklepanie po ramieniu. To było jego tango.
##############################################
Oceniamy!