Widok był dobry: Archanioł Gabriel dął w puzon. Idąc bulwarem wzdłuż skutej lodem Wisły, przystawałem co jakiś czas, niby w niespokojnym oczekiwaniu, ekstatycznie wypatrując, niejasno nadciągającego, upragnionego ładu, który w końcu musiał nastać. Czułem, że pomiędzy mną a Stwórcą istnieją same nierozwiązane sprawy; żyją swoim życiem, tworząc swój własny, niezależny świat, na który nie mam żadnego wpływu. A przecież miałem się za właściciela własnego ciała, pana swojego życia. Wyobrażałem sobie, że oto Prawda Absolutna, snując się na jednej z arktycznych kier, opływających świat, poniżej, w nurcie rzeki, dobija właśnie do brzegu, po czym ja, wśród opadających płatków wiosennego śniegu, bijąc pokłony falom i wirom, i sumom, wskakuję na jej pokład i odpływamy. I porzucone są raz na zawsze wszelkie złudzenia.
W rozpiętym płaszczu, wystawiony na wiatr i z lodowatym podmuchem na karku, poczułem, że tak może być, nad brzegiem ziemskiej skorupy.
Głęboka depresja pod mostem. Chaos igra w bladym świetle dnia, w konarach demonicznych drzew. Grzeszne kształty nawiedzone przez śmierć i zimę. Śmierć... Kto za tym wszystkim stoi?
Nie mogę pozbierać myśli. Błądząc wzrokiem po skutej lodem rzece, szukając oznak życia w ogołoconych z liści drzewach, w cały ten Małpi Gaj, poprzecinany nitkami autostrad i torów kolejowych, naszpikowany drutami, gdzie niewyraźnie, jakby we śnie, majaczą mury średniowiecznego miasta, mogłem sprawiać wrażenie galernika, którego los siłą rzeczy zmusił do wielomiesięcznej wyprawy. W tym pustym i ponurym pejzażu, wyrwana z mrocznej karty pamięci, z kurzawy przeszłości, niczym zjawa staje przede mną postać dziewczyny, z którą poznał mnie Piasecki, gdy naszła go ochota na panienki. Z zasypanej śniegiem ulicy, w godzinach szczytu, z drinkami niedopitymi w dłoniach, wpadamy razem z tumanem białego pyłu, wyginając się ze śmiechu, do jakiejś kamienicy na starówce i oto jesteśmy w hotelowym hallu, gdzie zza kontuaru wita nas recepcjonistka, z uśmiechem od ucha do ucha i w furażerce jak u stewardessy.
- W czym mogę pomóc?
Piasecki w mig doprowadza się do ładu, chowa w spodnie koszulę, poprawia kurtkę i, już wyprostowany, gładząc się po łysinie, sunie w jej stronę. Zamienia kilka słów, dając wymijające znaki, popychające mnie w stronę schodów z purpurowym dywanem. Wdrapujemy się na ostatnie piętro i stajemy przed wielkimi wrotami, na końcu korytarza, gdzie, dopijając drinki, które tu przytaszczyliśmy, Piasecki rzuca mi morderczy uśmiech, szeroki jak alpejska dolina, bez dolnej czwórki i żwawo naciska klamkę. Wtedy ją zobaczyłem.
Siedziała za biurkiem w przestronnej sali jak jakiś szeryf i popalała cygaro. Miała bujne, rude loki do ramion i cała była w świecidełkach. Przywitała nas ciepło i sztucznie. W drodze do pokoju, po jakimś kwadransie, podczas którego Piasecki targował się jak żyd, gdzieś w ciemnym korytarzu, wsunąłem dłoń w jej majtki i zaintonowałem dziecinadę z Mickiewicza. Przyjęła to z obojętnym uśmieszkiem, jakby słyszała coś w obcym języku. Znaleźliśmy się w wąskim pomieszczeniu, w którym były jedynie łózko i ściany, a przez okno wpadał blask księżyca. Na prawo były drzwi do łazienki, a na poddaszu gruchały gołębie.
I wtedy zrozumiałeś gdzie jesteś i po co tu jesteś. Zobaczyłeś siebie i wszystko to, czego w życiu ci zabrakło, co przegrałeś i straciłeś dawno temu w ruletce życia.To jak złapała cię za rękę i podholowała na skraj łóżka, sprawiło, że nieco otrzeźwiałeś. Machinalnie obejrzałeś się za czymś do picia.
- Przez czterdzieści minut będę w tobie zakochana - wyszeptała ci w ucho.
Przez chwilę stajecie naprzeciw siebie, czule jeździ dłońmi po twojej koszuli, patrzy ci w oczy. Mierzy cię. A kiedy nagle krew uderza do głowy i całym sobą pragniesz zagarnąć to filigranowe ciałko i poczuć jego kruchość w ramionach, a potem pewnie rzucić na łóżko i wytrzepać jak świąteczny dywan, zwinnie wywija się i znika w łazience.
- Rozbieraj się! - Rzuca zza zamkniętych drzwi.
Zostajesz sam. Przedsionki uszu wypełnia szum odkręconej wody z kranu. Zaraz sobie poużywasz. Do woli. Z rzeczy które z siebie zrzucasz, powstaje mały stosik, skłębiony pod ścianą. Kładziesz się na łóżko i czekasz.
Gołębie gruchają.
Wtedy ona pojawia się w drzwiach. Na twarzy ma trywialny uśmieszek. Stawia szybko kilka kroków w stronę okna, wypełniając przestrzeń stukotem szpilek, podchodzi do torebki, wyjmuje kondomy, krem do nawilżania i rzuca to na wyrko, obok ciebie. Zrzuca szlafrok i jest już przy tobie. Perfekcyjna w gestach i oszczędna w słowach. Dobiera się do ciebie jak do byka, którego należy umiejętnie wydoić, by zasłużyć na śniadanie. Przez czterdzieści minut będzie twoją dziewczyną. Przyglądasz się jak jej rudoloka głowa faluje, przyczajona nad twoim ptakiem. Jest jak rdzawe, udające namiętność, jezioro, które w jednej chwili ma przypływ i odpływ. Przed oczyma rozpościera się sielankowy obrazek, leniwie rozkołysany tyłek, zakotwiczony w mistycznej zatoce burdelu, skierowany w stronę lampy na suficie, gotowy na wszystko, co zaproponują. Wreszcie jesteś wypolerowany i odpowiednio nastawiony. Ostatnie cmoknięcie w mosznę i już. Zakłada prezerwatywę i dosiada cię okrakiem. Trzymasz ją za półdupki, mocno, żeby nie odfrunęła po wielkim cygarze, które niedawno paliła.
O tak, rozlega się po pokoju, o tak, stara śpiewka, ale masz długiego, och, och...
I nagle, gdy tak wygina się i pojękuje, dochodzi do ciebie, że to jakieś kosmopolityczne przedsięwzięcie, w którym bierzesz udział. Ta kobieta, uwikłana we wszystko, co przeżyła na swojej drodze, objawia się jako skrywana latami tajemnica wielu kobiet i mężczyzn. Kocioł wszystkiego, w czym brała udział jej dusza. Jest nosicielką słów wypowiedzianych w skrytości przed światem, słów, które gdzie indziej nigdy nie zostałyby wypowiedziane. Jej oczy widziały obrazy, które inni mogą podziwiać w galerii sztuki lub w kinie. Jest nosicielką słów, kształtów i zdarzeń, za którymi ujadają psy, spuszczone z łańcucha. Ocierając się o nią, ocieram się o Boga, któremu nie pozostaje już nic, prócz tworzenia siebie. Dotykając jej, dotykam światów w zaświatach, które stwarzał i które jeszcze stworzy, dla swojej rozrywki. Nasze ciała, zaprzyjaźnione w głębokiej ignorancji, skręcają się jak witki bluszczu. Z głową między podrygującymi piersiami, zostałem wplątany w kolejną nieskończoność, płatną z góry. Nowa konstelacja z mlecznym wytryskiem na mecie. Jej pragnieniem, zsynchronizowanym z pragnieniem Wielkiego Mutanta Pytona, który nigdy nie kłamie, jest tańczyć na czubku wulkanu i myślę, że żyje tylko wtedy, gdy tańczy.
Wyszedłem z burdelu. Między księżycem a skrzypiącym pod butami śniegiem roznosił się zapach jej cipy i perfum, które z niej zlizałem.
Co u niej? Jak się miewa? Co porabia?
Zimno. Nie mogę odzyskać myśli. Powietrze jest przesycone wszystkim, czego nie chcę. Siedzę tu, na bezludnej wyspie, między dwoma mostami, zarzuconymi nad wodą, na wietrze i mrozie, wpatrzony w Małpi Gaj, w centrum miasta, czekam na Piaseckiego i myślę o tej kurwie, z którą mnie poznał. I nagle go dostrzegam. Kątem oka. Wyłania się spod kolejowego mostu. W tym samym momencie długa gąsienica towarowego turla się z łoskotem, przeszywając pradolinę. Wygląda to tak, jakby wyskoczył z jednego z wagonów i idzie, z uśmiechem, ukazując brak dolnej czwórki, w moją stronę. W dłoni ma kanapkę. Co jakiś czas bierze gryza. Przeżuwa, spoglądając na Wisłę, przez ramię. Jest tuż, tuż.
- Parszywa pogoda - wita się. I rozgląda po okolicy z obrzydzeniem, jakby całą siłą starał się odepchnąć to, na co patrzy.- Chodźmy stąd.
Prowadzi mnie do knajpy, o istnieniu której nie mam bladego pojęcia, jednej z tych do których schodzi się po wąskich, krętych schodach, a w barze nie serwują niczego ciepłego do jedzenia prócz zalewanej wrzątkiem chińskiej zupki. Siadam przy stoliku. Piasecki zamawia piwo.
- Jestem przybity - mówi gdy wraca z dwoma pokalami - Magda wróciła.
Co za nowina. Magda, jego żona, wróciła po kilkutygodniowym rozstaniu, po nocy wypełnionej przekleństwami i rozrzuconymi słoikami, zapewne z córką.
- Zdrowie pięknookiej i jej małej pociechy - wznoszę toast.
- Tak. Wróciła z Igą i mieszkamy sobie jak święta trójca - mówi przeciągając wzrokiem po obdrapanych ścianach spelunki. - Wszystko mnie wkurwia - dodaje.
Wygląda na przybitego do krzyża. Nie jest do końca pewien czy jego córka jest rzeczywiście jego. Często schodzi do garażu, tak bardzo tęskni za samotnością. Najlepiej, dla świętego spokoju, pozabijałby wszystkich. Jego mieszkanie wypełnia ostatnio krzyk. Nie może spać, nie może jeść, nie może tworzyć. Przez to wszystko załapał wirusa obstrukcji. Wczoraj cały dzień spędził w toalecie, kontemplując.
- Gdyby w ubikacji, podczas głębokich rozmyślań - mówi - zjawiła się szwedzka czy norweska księżniczka, wiesz, ta cycata blondynka z niewinną buzią i zaczęła szorować wannę, nawet nie spojrzałbym w jej stronę.
A wszystko dlatego bo jego wizje i plany legły w gruzach i nijak mają się do otaczającej go w ostatnich dniach rzeczywistości. Kto by się spodziewał, że jego żonie strzeli coś do głowy i wróci. Prawie o niej zapomniał. Jego świat przestał być jego. Bujną wyobraźnie, rozkoszne bezdroża, zastąpiły głośno wykrzykiwane zachcianki i polecenia dziecka i kobiety. Nie sposób wdrożyć w życie swoich pomysłów, artystycznych ambicji, w ciszy notować nuty, gdy po domu krążą obce istoty, mające się za twoją rodzinę. Całymi dniami przesiaduje w garażu albo na klopie i rozmyśla jak się ich pozbyć. Układa trucicielskie plany. Z zazdrością ściga wzrokiem psy i suki, szwendające się z nosem przy ziemi po ulicach.
- Niektóre z nich mają własne budy z małym otworem na świat, przez który się wślizgują, by pobyć w ciszy, kiedy najdzie je na ciszę ochota.
Do tego ta dziewczynka, którą mu wszyscy wciskają.
- Nie wiem jak tę małą pizdę traktować - przyznaje i bierze sporego łyka.
Głośno beka.
O badaniach DNA nie ma mowy. To nie na jego głowę.
- Gdybym wspomniał o tym Magdzie, płaczu i krzyku nie byłoby końca. Jej starzy ukręciliby mi łeb. A najlepsza byłaby śpiewka: " Nie ufasz mi? Po wszystkich świństwach, które ci przebaczyłam?"
Wydyma wargi i naśladuje głos kobiety. Przybiera żałosną minę, na widok której odrzuca mnie.
- Cholera wie, co robi, z kim przebywa, kiedy się żremy i kiedy znika na kilka tygodni, zatrzaskując wszystkie drzwi, wyłączając telefon. Kto ją odwiedza w jej willi, w której razem z mamusią tworzą intrygi. Za chuja jej nie ufam. Za chuja!- grzmoci pięścią w stół. - A ta mała jest jakaś pierdolnięta... Pamiętasz numer jaki odstawiła pod Garnizonowym?
Któregoś dnia, włócząc się bez celu, spotykam Piaseckiego, jego niby córkę, Igę i Jeremiasza na wąskiej, zacienionej uliczce na mieście. Jest jasny dzień. Słońce rozlewa się po ulicach. Siadamy w cieniu drzewa na tyłach kościoła na placu Świętej Katarzyny i otwieramy piwo. Właśnie trwa msza; kazania, modlitwy, śpiewy, wypływają przez zakrystię. Jakiś ptak buszuje w gałęziach wierzby. Jasnozielone listki drzew drgają radośnie na tle czystego błękitu nieba, po którym sunie kilka rozpłaszczonych chmur. Jeremiasz sypie kawałami, zanosimy się śmiechem, a mała Iga bryka wesoło opodal, zajadając wielkiego hamburgera. Zwyczajny ruch jak to w niedziele. Wiosenne słońce rozlewa się po prawie pustych ulicach. Zatrzymany czas gęstnieje, tak że można zawiesić w powietrzu kapelusz. Kurz opada, dotyka karoserii samochodów na wysokości nieistniejącego już kina, po czym rusza dalej, na zielonym świetle, razem z furczącym tramwajem; w oknach niedobitki powracający z weselnej zabawy, wpatrzeni w przemijający krajobraz, w reklamowe banery. Lekki wiaterek muska nam poliki. Żona Piaseckiego, gdzieś w pobliżu, robi kurs prawa jazdy. Nad naszymi głowami lata chmara małych muszek. Jeremiasz sypie.
Nagle Piasecki zrywa się jak oparzony i truchta w stronę kościoła. Po drodze zrywa kilka liści. Słychać płacz dziecka. Podrywamy się i ruszamy za nim. Wychodząc zza rogu, zastajemy go panicznie doskakującego do małej, wykrzywionej w grymasie płaczu, z majtkami spuszczonymi do kolan. Piasecki z liśćmi w garści podciera jej tyłek. Sapie przy tym jak rozjuszony dzik. Kiedy dostrzega nasze zakłopotanie, ruchem głowy wskazuje w stronę jakby kreciego kopca. Po czym rozgląda się za następną kępką trawy. Głupia sprawa, bo dzień jest jasny, a akcja toczy się przed głównym wejściem do kościoła. Z okien kamienic naokoło widać nas jak na dłoni. Piasecki jest wściekły, dokonuje kosmetyki. Iga natomiast wręcz przeciwnie, rozchmurzyła się. Po chwili nawet, najwyraźniej znudzona, pokazuje nam mleczaki w uśmiechu. Biega wokół swoimi wielkimi, uradowanymi źrenicami, z kiecką podwiniętą pod brodę.
Piasecki podciąga jej majtki, opuszcza sukienkę, rozgląda się niepewnie.
- Chodźmy stąd, chłopcy - mówi.
Przechodzimy na drugą stronę ulicy. W tym momencie msza się kończy, ludzie tłumnie wychodzą z kościoła. Stajemy na przystanku autobusowym, na przeciwko głównego wejścia. Odpalamy papierosy w cieniu dzwonnicy.
Po jakimś czasie rozlega się ogólny szmer, zamieszanie, zwiastujące jakąś anomalię. Tłum kłębi się przed kościołem coraz gęściej. Ci, którzy dopiero teraz wychodzą z kościoła, otaczają tych nieszczęśników, którzy już upaprali sobie buty. Niektórzy ze zgorszoną miną podchodzą do opłotka okalającego plac i przesuwają zelówkami po jego szczeblach, kiwają głową ze zgrozą w oczach i na czole.
- Patrz pan; tam - wskazuje palcem jakiś turysta czekający na autobus.
Jedni się śmieją, skrywają swoje uśmieszki pod maską idiotyzmu, a inni są oburzeni, i oni krzyczą najgłośniej. Wszyscy debatują, a niektórzy ze znawstwem. Doszukują się prowokacji, wołają policję, proboszcza, wzywają samego Boga i domagają się śledztwa i wysokich kar; najlepiej stosu. Inni rozglądają się nerwowo, jakby chcieli przywołać taksówkę, zerkają na zegarek, drapią się po głowie, przestępują z nogi na nogę ale pozostają na widowni, czujni na rozwój wypadków. Jeszcze inni, z pobożną miną, mało co zważając na takie przyziemne zjawiska, rozpływają się w bocznych uliczkach i znikają. W tłumie przed kościołem śledztwo trwa. Cóż to za potwór mógł tak napaskudzić? I to w takim miejscu. Nikt nie dostrzega małej dziewczynki skaczącej beztrosko między płytami chodnika, po drugiej stronie jezdni.
- Do prawdy nie wiem, co począć - główkuje dalej Piasecki pochylony nad stołem w barze, z głową wspartą na dłoni.
Zamawia następną kolejkę. Właściwie ma do mnie interes. Prosi o pomoc. W domu ma małą bitwę. Aż huczy mu w głowie. Chce żebym spędził u niego noc. Pogadamy, wypijemy, pośmiejemy się, obejrzymy film. Magda mnie toleruje. Jak chcę, mogę ją przelecieć. Byle nie na jego oczach.
Kiedy dojeżdżamy, witają nas piszczałki, jasne światło w oknach i muzyka. Za domem strzelają fajerwerki. Ziemia drży jakby kto z armat nadawał.
- Jasna cholera, co się dzieje? - Wścieka się Piasecki.
W środku zabawa; Magda zaprosiła kilka osób, w natłoku osamotnienia. Ich cienie przesuwają się za firanami, migrując między pomieszczeniami, niczym kilka ogromnych ptaków. Wchodzimy do środka. Piasecki prowadzi.
W korytarzu mijamy ściskającą się w mroku pod ścianą parkę. Z salonu wychodzi Magda. Rzuca się na szyję Piaseckiego i wycałowuje jakby nie widziała go latami. Wygląda to na międzynarodowy dzień przytulania. Kiedy już mnie dostrzega, wita się jak ze starym, wiernym psiakiem. Wpadamy sobie w objęcia. Wtem jej szpony zaciskają się na moich jądrach. Z bólu wyję i wyginam się jak wąż. Piasecki obok wybucha śmiechem.
- Dobry chwyt - woła z uznaniem.
W tym momencie zza rogu wybiega mała Iga. Leci na złamanie karku. Jakiś metr przede mną unosi ręce, zamyka oczy i odbija się od ziemi. Z przerażeniem i obolałymi jądrami witam ją na swoim garbie, a ona w zamian wiesza się u szyi i gryzie mnie w nos. Przewracamy się. Magda bije brawo, jest zachwycona. Widzę stopy jakichś ludzi. Ktoś pomaga mi wstać, wyciąga rękę.
- Widzisz - mówi Piasecki- mówiłem ci, że cię lubią.
Strzepuje błoto z mojego płaszcza, zebrane z posadzki, klepie po plecach, zadowolony jakby właśnie ubił dobry interes. Po czym odwraca się i człapie w stronę kuchni ze spuszczoną głową.
Piasecki
2przecinki dawali na wyprzedazy?Idąc bulwarem wzdłuż skutej lodem Wisły, przystawałem co jakiś czas, niby w niespokojnym oczekiwaniu, ekstatycznie wypatrując, niejasno nadciągającego, upragnionego ładu, który w końcu musiał nastać.
czytanie w metrze nie sprzyja. generlanie nie sprzyja, a już na tuwrzuciu jest zwyczajnie męczące.
zajrzę później, chociaż balansująca na granicy skatologii scena w burdelu, z jakiegos powodu sztucznie uwznioślana, do mnie nie przemawia.
ale może to kwestia metra.
Serwus, siostrzyczko moja najmilsza, no jak tam wam?
Zima zapewne drogi do domu już zawiała.
A gwiazdy spadają nad Kandaharem w łunie zorzy,
Ty tylko mamie, żem ja w Afganie, nie mów o tym.
(...)Gdy ktoś się spyta, o czym piszę ja, to coś wymyśl,
Ty tylko mamie, żem ja w Afganie, nie zdradź nigdy.
Zima zapewne drogi do domu już zawiała.
A gwiazdy spadają nad Kandaharem w łunie zorzy,
Ty tylko mamie, żem ja w Afganie, nie mów o tym.
(...)Gdy ktoś się spyta, o czym piszę ja, to coś wymyśl,
Ty tylko mamie, żem ja w Afganie, nie zdradź nigdy.
Piasecki
3Z radością odebrałem zrzucenie tych wszystkich ozdobników w dalszej części tekstu. Scena w burdelu cudownie obleśna. Nie rozumiem tylko, dlaczego główny bohater miałby przelatywać Magdę. Ta odzywka brzmi jak jakaś maczystowsko-don'tcareowska sztampa. Ogólnie tekst w pewnym sensie przypomina mi mój. Tylko lepszy stylem, dojrzalszy i bardziej klimatyczny.
Piasecki
4Na początku tekstu używasz długich rozbudowanych zdań. Rozpoczynając czytanie już człowiek ma trudny orzech do zgryzienia - generalnie to utrudnia czytanie. We wstępie brakuje mi też choćby zasygnalizowania kim jest narrator/bohater; z braku wyjaśnień przyjąłem robocze rozwiązanie, że chodzi o jakiegoś anioła (najpierw mowa o Gabrielu, potem o Stwórcy, stoi nad ziemską skorupą ... ).
Wychwyciłem dwa sformułowania, gdzie nie wiedziałem co z tym zrobić, jak właściwie zrozumieć:
W scenie w domu uciech zmieniasz narratora. Od tego momentu:
Scena w domu uciech fajna, z "awarią" córki Piaseckiego przed kościołem kapitalna! Generalnie najgorzej czytało się początek, potem już poszło gładko
Wychwyciłem dwa sformułowania, gdzie nie wiedziałem co z tym zrobić, jak właściwie zrozumieć:
orazArchanioł Gabriel dął w puzon.
. Jeśli chodzi o to drugie to mam nieco inne skojarzenia z depresją jako chorobą; złudzenia czytelnika mogło by tu rozwiać zrobienie przymiotnika, np.: pod mostem powitała mnie depresyjna głębia.Głęboka depresja pod mostem
Z tymi drinkami co zostały przytachane to trochę masło maślane. Wiadomo, że musieli je przytachać.Wdrapujemy się na ostatnie piętro i stajemy przed wielkimi wrotami, na końcu korytarza, gdzie, dopijając drinki, które tu przytaszczyliśmy, Piasecki rzuca mi morderczy uśmiech, szeroki jak alpejska dolina, bez dolnej czwórki i żwawo naciska klamkę.
W scenie w domu uciech zmieniasz narratora. Od tego momentu:
Kim jest nowy narrator? Główny bohater zaczyna się zabawiać z panienką, a tu ktoś obcy snuje rozmyślania - nie jest to w żaden sposób wyjaśnione kto to jest i jaką rolę pełni w opowieści. W takiej formie, według mnie, jest to błąd, nie spotkałem się dotychczas z takim wprowadzeniem innego narratora.I wtedy zrozumiałeś gdzie jesteś i po co tu jesteś. Zobaczyłeś siebie i wszystko to, czego w życiu ci zabrakło, co przegrałeś i straciłeś dawno temu w ruletce życia.To jak złapała cię za rękę i podholowała na skraj łóżka, sprawiło, że nieco otrzeźwiałeś. Machinalnie obejrzałeś się za czymś do picia.
Scena w domu uciech fajna, z "awarią" córki Piaseckiego przed kościołem kapitalna! Generalnie najgorzej czytało się początek, potem już poszło gładko

Moje serwisy: educover.pl oraz nowekorepetycje.pl
Piasecki
5to syjamskie zdanie błaga o kropkę i szansę na samodzielne życie dla dwóch stworzeń. np. tam, gdzie masz "i".Z zasypanej śniegiem ulicy, w godzinach szczytu, z drinkami niedopitymi w dłoniach, wpadamy razem z tumanem białego pyłu, wyginając się ze śmiechu, do jakiejś kamienicy na starówce i oto jesteśmy w hotelowym hallu, gdzie zza kontuaru wita nas recepcjonistka, z uśmiechem od ucha do ucha i w furażerce jak u stewardessy.
poprzednie równiez - fajnie, ze nie gubisz podmiotu w zdaniach wielokrotnie złożonych, ale pisanie ich dla pisania, takie ars pro arte, bez celu i sensu jest dla czytelnika meczace.
poza tym zdecyduj w jakim czasie prowadzisz narracje, bo ci to skacze ("Czułem, że pomiędzy mną a Stwórcą..." -> "Piasecki w mig doprowadza się do ładu, chowa w spodnie koszulę,..."), a jeśli już musisz, odróznij ją czcionką, akapitem, cudzysłwem, bo stopiona irytuje i meczy.
w ogole to zdanie kuleje jak by było zruinowane :-DWdrapujemy się na ostatnie piętro i stajemy przed wielkimi wrotami, i KROPKA! na końcu korytarza, gdzie, dopijając drinki, które tu przytaszczyliśmy, Piasecki rzuca mi morderczy uśmiech, szeroki jak alpejska dolina, bez dolnej czwórki i żwawo naciska klamkę.
może spróbuje ustalić jakiś rytm pisania: dwa długie zdania, krótkie, dwa dlugie, krótkie, krótkie. zdynamizuje to przy okazji fabułę i ulatwi czytelnikowi dobrniecie do końca.
interpunkcja.Jest jak rdzawe, udające namiętność, jezioro, które w jednej chwili ma przypływ i odpływ.
jeziora nie mają pływów.
no i niemetro. nadal wadzi - chcesz wprowadzić mistycyzm w scenę, opisz ją, porównaj. ale nie każ mi wierzyc na słowo.Przed oczyma rozpościera się sielankowy obrazek, leniwie rozkołysany tyłek, zakotwiczony w mistycznej zatoce burdelu, (...)
ale brednie. to jest to, o czym był mój pierwszy post ad text - usiłujesz uwznioślić scenę, w której nic wzniosłego nie ma, na siłe szukasz w tym odniesień i alegorii. i nie idzie, bo to tylko dziwka i tylko klient. trywialnośc sceny zarzyna wszelkie możliwe transcendencje.I nagle, gdy tak wygina się i pojękuje, dochodzi do ciebie, że to jakieś kosmopolityczne przedsięwzięcie, w którym bierzesz udział. Ta kobieta, uwikłana we wszystko, co przeżyła na swojej drodze, objawia się jako skrywana latami tajemnica wielu kobiet i mężczyzn.
poziom nonsensu jest taki, że az trudno się odnieśc - robisz z dziwki zapisana tajemnicą kartę, a percepcję dziwki porównujesz do dzieła sztuki. wydumanie i przekombinowanie tego jest nie do zniesienia.Kocioł wszystkiego, w czym brała udział jej dusza. Jest nosicielką słów wypowiedzianych w skrytości przed światem, słów, które gdzie indziej nigdy nie zostałyby wypowiedziane. Jej oczy widziały obrazy, które inni mogą podziwiać w galerii sztuki lub w kinie. Jest nosicielką słów, kształtów i zdarzeń, za którymi ujadają psy, spuszczone z łańcucha.
belkot. żeby jeszcze "ulotność", "przemijanie", "carpe diem" i cease the moment", ale co ma do tego nieskończonośc, kiedy masz sztywne ograniczenia czasowe?Z głową między podrygującymi piersiami, zostałem wplątany w kolejną nieskończoność, płatną z góry.
biorąc pod uwagę zupełny brak informacji o dziwce czytelnika to równie mocno obchodzi jak zeszłoroczny snieg.Między księżycem a skrzypiącym pod butami śniegiem roznosił się zapach jej cipy i perfum, które z niej zlizałem.
Co u niej? Jak się miewa? Co porabia?
interpunkcja.Siedzę tu, na bezludnej wyspie, między dwoma mostami, zarzuconymi nad wodą, na wietrze i mrozie, wpatrzony w Małpi Gaj, w centrum miasta, czekam na Piaseckiego i myślę o tej kurwie, z którą mnie poznał.
int.Wygląda to tak, jakby wyskoczył z jednego z wagonów i idzie, z uśmiechem, ukazując brak dolnej czwórki, w moją stronę. W dłoni ma kanapkę. Co jakiś czas bierze gryza. Przeżuwa, spoglądając na Wisłę, przez ramię. Jest tuż, tuż.
a druga rzecz - niech ta kanapka da mu jakies superpowers, bo inaczej jaki jest sens i cel poswięcania jej dwóch zdań? trzech. co ona wnosi? co chcesz powiedzieć? wiesz czy klepiesz, bo placa za arkusz?
to było prawie ładne.Prowadzi mnie do knajpy, o istnieniu której nie mam bladego pojęcia(<- zbędne), jednej z tych do których <-styl!schodzi się po wąskich, krętych schodach, a w barze nie serwują niczego ciepłego <- podwójne zaprzeczenie. ech -> a w barze serwuja chińskie zupki z torebekdo jedzenia prócz zalewanej wrzątkiem chińskiej zupki. Siadam przy stoliku. Piasecki zamawia piwo.
prawie.
int.- Jestem przybity - mówi gdy wraca z dwoma pokalami - Magda wróciła.
int.- mówi przeciągając wzrokiem po obdrapanych ścianach spelunki.
Wygląda na przybitego.Wygląda na przybitego do krzyża.
- Gdyby w ubikacji, podczas głębokich rozmyślań - mówi(.) - zjawiła się szwedzka czy norweska księżniczka, wiesz, ta cycata blondynka z niewinną buzią(,) i zaczęła szorować wannę, nawet nie spojrzałbym w jej stronę.
to już było przy córce, powtarzanie tego samego zwrotu stylistycznego w tak krótkim kawałku zwraca uwagę.A wszystko dlatego bo jego wizje i plany legły w gruzach(,) i nijak mają się do otaczającej go w ostatnich dniach rzeczywistości. Kto by się spodziewał, że jego żonie strzeli coś do głowy i wróci. Prawie o niej zapomniał. Jego świat przestał być jego.
"poliki"?(...)w oknach niedobitki powracający (powracające) z weselnej zabawy, wpatrzeni (wpatrzone) w przemijający krajobraz, w reklamowe banery. Lekki wiaterek muska nam poliki.
cały akapit opisujący niedzielne 'okolicznosci przyrody' przekombinowany, i - jak w reszcie tego kawałka - wnosi nic. po co to opisujesz? co to daje, o czym informuje? co chcesz przekazać? bo tam sensu nie ma.
itd., itp.
i własciwie to się tyczy calości - co chcesz opowiedzieć, co pokazac, jaki jest cel tej opowieści i czemu dobierasz takie, a nie inne środki stylistyczne.
jak dla mnie całośc do korekty.
Serwus, siostrzyczko moja najmilsza, no jak tam wam?
Zima zapewne drogi do domu już zawiała.
A gwiazdy spadają nad Kandaharem w łunie zorzy,
Ty tylko mamie, żem ja w Afganie, nie mów o tym.
(...)Gdy ktoś się spyta, o czym piszę ja, to coś wymyśl,
Ty tylko mamie, żem ja w Afganie, nie zdradź nigdy.
Zima zapewne drogi do domu już zawiała.
A gwiazdy spadają nad Kandaharem w łunie zorzy,
Ty tylko mamie, żem ja w Afganie, nie mów o tym.
(...)Gdy ktoś się spyta, o czym piszę ja, to coś wymyśl,
Ty tylko mamie, żem ja w Afganie, nie zdradź nigdy.
Piasecki
6Ładny ten opis. Podoba mi się, bo jest taki... plastycznyJosef Hosek pisze: Jest jasny dzień. Słońce rozlewa się po ulicach. Siadamy w cieniu drzewa na tyłach kościoła na placu Świętej Katarzyny i otwieramy piwo. Właśnie trwa msza; kazania, modlitwy, śpiewy, wypływają przez zakrystię. Jakiś ptak buszuje w gałęziach wierzby. Jasnozielone listki drzew drgają radośnie na tle czystego błękitu nieba, po którym sunie kilka rozpłaszczonych chmur. Jeremiasz sypie kawałami, zanosimy się śmiechem, a mała Iga bryka wesoło opodal, zajadając wielkiego hamburgera. Zwyczajny ruch jak to w niedziele. Wiosenne słońce rozlewa się po prawie pustych ulicach. Zatrzymany czas gęstnieje, tak że można zawiesić w powietrzu kapelusz. Kurz opada, dotyka karoserii samochodów na wysokości nieistniejącego już kina, po czym rusza dalej, na zielonym świetle, razem z furczącym tramwajem; w oknach niedobitki powracający z weselnej zabawy, wpatrzeni w przemijający krajobraz, w reklamowe banery. Lekki wiaterek muska nam poliki. Żona Piaseckiego, gdzieś w pobliżu, robi kurs prawa jazdy. Nad naszymi głowami lata chmara małych muszek.
