Zniebawzięcie [Realizm magiczny]

1
[2 wulgaryzmy się pewnie znajdą]


Panie i Panowie, przedstawiam do ocenienia tekst, który być może jest początkiem powieści - taki niedokończony pierwszy rozdział. Wspominałem w powitaniu, że mam specyficzny styl i nie jestem pewien czy przypadnie on do gustu Szanownej Publiczności. W pierwszej kolejności proszę więc o ocenę właśnie owego stylu. Ostatnie zdanie tekstu jest bardzo robocze, chciałem jakoś zamknąć całość i ot taka anegdotka mi się przypomniała. Raczej na pewno je zmienię. A więc już bez zbędnych ceregieli:

****************

Jan syn Jana w czarnym sześcianie garnituru pocił się nieznośnie i, przestępując z nogi na nogę, co rusz rzucał okiem na wypłowiały cyferblat przedwiecznego zegara, który omdlewającymi ramionami wystukiwał czas do przyjazdu pociągu.

Na betonowej wyspie peronu, lepkie słońce paliło nieznośnie w kark pośród pól pylnych, kwietnych i nieustannym buczeniem niezliczonych rzesz owadów brzmiących. Jedyny skrawek cienia, oferowany przez przerdzewiały blaszany daszek, był aktualnie zajęty przez Miejscowego Lumpa, który w rozchełstanej koszuli i obszarpanych portkach rozłożył się pańsko na wypłowiałej ławeczce i chrapał donośnie. Chrapanie, bas karczemny, plotło się z chórem jednostajnie rzępolących pasikoników i innego robactwa, a gwiżdżący gdzieś wysoko skowronek prowadził tą oszołomioną orkiestrę w co raz głębszy trans rozpaczy i zachwytu nad rozpalonym niedzielnym południem. W taki dzień jak ten, w gąszczu traw nawet najbardziej drapieżni legli zmorzeni upałem i jedynie niewzruszone plemiona robaków dawały znać światu, do kogo będzie należeć to i następne królestwo. „Umysł ścisły winien znaleźć w tym chaosie jakiś system, jakiś nurt odwołujący się do podprogowego porządku, który tak samo kieruje robactwem, peronem i słońcem” stwierdził w myślach Jan syn Jana.

Umysł więc szukał. Epicentrum betonowej wyspy otaczał kosmos łąk i pól. Tam, wśród wszędobylskiego zielska z którego Słońce zdzierało ostatnie kolory, igrały zastępy przyszłych wierzchołków stworzenia. Kosmos przecinały dwie drogi – żelazna i Polna – tworząc wyraźny system współrzędnych, dzięki któremu umysł ścisły mógłby nadać porządek i rolę każdemu robakowi, trawie i krzewince. Gdyby jednak umysł ścisły miast wyznaczać odległe współrzędne robactwa, zwrócił swe fakultety na samą oś, dostrzegłby, że droga Polna prowadzi na południe do Wólki Niższej a na północ do Wiklinowa. Obie wioski zajadle przeciwne były jakiemukolwiek postępowi, więc poza nimi współrzędne obróciłby się w niebyt i zachwiana zostałaby równowaga kosmosu. Co gorsza, ścisłego umysłu okiem dostrzec można było, że niemal dokładne epicentrum osi stanowi aktualnie pępek Miejscowego Lumpa, który w swej transcendencji taniego wina stał się ucieleśnioną metaforą bytu. „Metafizyki umysł ścisły winien nie akceptować, więc porzuć człeku metafizykę i skup się na przetrwaniu tu i teraz.” pomyślał Jan syn Jana.

Trwał więc Jan syn Jana i tonął powoli w tej kakofonii, z okiem to na cyferblacie, to na drgającym horyzoncie, gdzie tor żelazny znikał. Trwał, zanurzony w pylnym oddechu pól kwietnych, z karkiem spalonym słońcem i w czarnym sześcianie się pocąc.

Przemyśliwał Jan syn Jana, co mógł w tej sytuacji zrobić. Poza otwartym atakiem na Lumpa lub męczenniczym trwaniem w bezruchu pozostawała opcja trzecia, czyli wrócić do piekła poczekalni. Tam jednak złośliwy Karzeł z Wiklinowa grał rolę Belzebuba-ekspedienta, wypełniając swój czas dwiema czynnościami – a to rechotając nad stroną dowcipów z Wzorca Ludu, a to wpatrując się złowrogo w kogokolwiek kto ośmielił się zakłócić czynność pierwszą. Stojąc przed dylematem powolnej śmierci w strugach rozpalonej słonecznej melasy albo utraty zmysłów spowodowanej nieustającym zajadliwym rechotem, Jan syn Jana wybrał opcję drugą. „Kontynuując myśl uprzednią, umysł ścisły winien być ćwiczony w tyglu… pieprzyć tygiel, mam dość, byle się małpa pokraczna zamknęła na chwilę i odpocząć dała.” Z tą zupełnie nieścisłą myślą, Jan syn Jana dźwigną podróżną walizę i ruszył w stronę kruszejącego w słońcu ceglanego budynku stacji.

Wypaczone drzwi skrzypnęły w zawiasach i z mazi południowego słońca Jan syn Jana wkroczył w stęchły piwniczny zaduch poczekalni. Budynek był starszy podobno niż sama kolej. Tłumaczyć to mogło skamieniałe zacieki ptasiego łajna zdobiące przysadziste kolumny. Spoczywały na nich poczerniałe belki sklepienia, uginające się gdzieniegdzie w próchniczej groźbie. Z toni poddaszowego półmroku dobiegały obce niebu skrzeki i trele, jakby sam budynek był odrębnym ekosystemem, gdzie ewolucja bardziej niż zwykle błądziła po omacku. Papa smołowa która kryła dach dyszała słodkim syropowym smrodem, sączącym się w dół wraz z podmuchami przeciągu wlatującego przez niewidoczne szpary. Brudne szyby przetrawiwszy blask z zewnątrz, wydzielały na posadzkę niemrawe światłocienie. Wśród pagórków papierosowych petów, pożółkłych fragmentów gazet i opakowań po landrynkach, samotny karaluch wędrował bohatersko ku sobie tylko znanemu celowi.

W otoczeniu tej fantasmagorii światła, śmiecia i świergotu, za barykadą kontuaru i krat zasiadał Karzeł z Wiklinowa, ekspedient, dróżnik i Belzebub stacji kolejowej. Błysk w jego zazwyczaj otumanionym spojrzeniu i konfiguracja magazynu, który trzymał rozpostarty w ręku sugerowały, że zajmowała go właśnie dama z rozkładówki Wzorca Ludu. Liczba niezdarnie wydartych stron zdobiących ściany kanciapy w której Karzeł przesiadywał, jasno wskazywała, że koneserem tego typu rozrywki był już od zamierzchłych czasów. Jan syn Jana postanowił chwilowo nie przerywać transu estety, i taszcząc oburącz walizę udał się w kierunku osławionej ławy dworcowej, głównego narzędzia mąk i tortur jakim szczyciło się ten krąg piekieł. Świadom, że próba siedzenia na obiekcie może skończyć się licznymi obrażeniami, Jan syn Jana umieścił na ławie swą walizę. Zwyczaju odpoczywania bagażu nie pochwalał. W tym przypadku jednak dawała jakieś rozgrzeszenie warstwa brudu na podłodze i absolutna niemożność wykonania przez mebel podstawowej funkcji, do jakiej był przeznaczony. A waliza sama w sobie nie byle jaka przecież. Mimo iż herb Uniwersytetu tłoczony w skórze wypłowiał, nie ma go co szargać byle podłogami. Jedna z niewielu rzeczy przypominających o poprzednim życiu.

Jan syn Jana westchnął głęboko. Zamknąć na chwilę oczy i w ledwo mniej dusznej przestrzeni pomyśleć, co czeka na końcu tego toru. Stolica rozlana wokół osi Monolitu nie pozwala uciec tym, którzy choć raz posmakowali kurzu jej ulic i oddychali smogiem fabrycznych poranków. Z dymu i mgieł wychodzą zjawy gazeciarzy Wzorca, wykrzykujący zaspanymi falsetami wczorajsze grzechy i sensacje. Za nimi mleczarze i dostawcy w turkoczących wozach, końskie muskuły grają na cymbałach wystających żeber, bydlęta zawsze zdają się niedożywione w białym świetle poranka. Kondukt zamykają dorożki wiozące na niezasłużony odpoczynek nocny ładunek utracjuszy. Za chwilę rozlegną się gwizdy i syreny manufaktur. Nocna zmiana kroczy powoli, krok za krokiem bliżej łóżka, bliżej odrobiny samotności, bliżej względnej ciszy domu. Dzienna zmiana kroczy powoli, krok za krokiem bliżej fabryk, bliżej części całości, bliżej otuchy owoców pracy. Dwie przekupy wydzierające się nad rozsypanym koszem warzyw – przypadek, złośliwość, performance? Co ulica nowa miniatura, impresja rozmazana dymem i przyprószona drobinami sadzy. A oko jednak ciągle ucieka ku kamiennej bryle Monolitu, który jak pijawka wysysa sens spoglądania na cokolwiek innego. Pęcznieje obrzmiały od korzeni ku sklepieniu miasta – majestat, groza, ekstaza pnąca się ku górze, wyżej niż wzrok sięga. Całość na siłę wtłoczona w niedopasowaną ramę okna omnibusu. Krótka wizyta w poranku Stolicy dokonana w drodze na Uniwersytet, przesuwające się obrazy między obskurnym pokojem stancji, a zimnymi aulami akademii. A tam już sterta papierów znajoma i kontur Niewątpliwego Profesora rysowany przez jarzącą lampę, mamroczący, pochylony…

Trzask otwieranych drzwi, podmuch pieca z zewnątrz rozprasza widma i omamy. Trzy sylwetki na tle rozwartych wrót, plamy na słońcu południowego nieba. Wchodzą do środka, drzwi zamykają się. Ten pierwszy od niechcenia rozdeptuje pod butem karalucha wędrownika.

A więc zasadnicze, co Jan syn Jana zauważył i zapamiętał o inspektorze Wyżniku to ciężkie wojskowe trepy, znoszone acz nienagannie wypastowane. Wędrując wzrokiem w górę napotkał przydziałowy garnitur, czerń przyprószona kurzem drogi, żadnych znaków szczególnych, kamuflaż biurowego harcownika. W ręku torba podróżna, skórzana bestia pręży obrzmiały brzuch. Ręka na uchwycie, jak na obroży złego psa, trzyma zwierza krótko. Ale jest w tym wszystkim złośliwa nonszalancja sprężynowego noża, no zapytaj tylko co tu mam, chętnie pokażę. Twarz mężczyzny zlana potem, opuchnięta, blada nad zapiętym na ostatni guzik kołnierzykiem. Uśmiech, jak garnitur, również przydziałowy, niewygodny, lecz konieczny, oczom jednak braku już sił, czy chęci by szaradę kontynuować. Włos pod warstwą pomady, starannie zaczesany do tyłu, zamyka otwarty przez buty nawias postaci.

Po prawej stronie garnitur ten sam, ale już napędzany innym mechanizmem. Tam była ściśle napięta sprężyna, tu raczej powolny postęp lodowca. Chłopisko stoi jak głaz narzutowy, nieruchomy, lecz noszący znak przedwiecznej siły. Włochate łapska wystają z przykrótkiej marynarki, zaściskają się na potężnych walizach. Krótki kark wciśnięty między potężne bary, doń przygwożdżona głowa, oczy pod niskimi łukami brwiowymi jak kawałki krzemienia. Skroń omszała włosem płowym, suchym i splątanym. Kropla potu spływa po nosie, zawisła na czubku, skapnęła na posadzkę. Nic w tej skale nie wydrąży.

Po lewej zaś kobieta – mała, porcelanowa i sztuczna jak baletnica na pozytywce. Biała, nieskażona pyłem suknia w koronkach, tiulach i szyfonach, bucik czerwony spod rąbka wystaje, bucik postukuje w miejscu, bucik zdaje się rozdrażniony. Białe rękawiczki, torebka w dłoniach przyciśnięta blisko, znać temu co ją otacza niechętna. Tuż nad torebką sznur korali czerwonych, tuż pod nią szarfa niebieska wąską talię obejmującą. Kapelusz żurnalowy, aureola szykowna, przekornie na bok przechylona. Spod kapelusza loczek czarny niesfornie ucieka. Ale twarz zjawy już przyziemna, grube chłopskie rysy pod pudrem i szminką nadal kanciaste i surowe. Czarny okular oczu dojrzeć nie pozwala.

Gdy dwójka stoi nadal przy wejściu, zabójca karalucha rusza w stronę kontuaru. Karzeł już od wejścia mierzy go złowrogim spojrzeniem, jednak Jan syn Jana zna knypka na tyle by dostrzec, że pod zawodową niechęcią kryje się coś jeszcze – lęk, odraza, gniew? Magazyn i dama z rozkładówki lądują na podłodze, a w ręku karła pojawia się wieczne pióro z okrutnie ostrą stalówką, nie wiedzieć czy dla precyzyjniejszego wypełniania blankietów, czy do obrony własnej.

- Jestem Inspektor Wyżnik, a to Aspirant Brukiew i Żagiew – mówi wróg plemienia robaczego, wskazując kolejno na głaz przy wejściu i zjawisko w bieli. – Jesteśmy z poruczenia Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Kto tu pełni obowiązki dyżurnego ruchu?
- Ja – wyrzuca z siebie Karzeł
- Będziemy potrzebowali dostępu do telegrafu.
- Nie działa – burczy pod nosem Karzeł – Wczoraj się zepsuł i nie działa.
- A kiedy będzie dział?
- Jak ktoś naprawi. – Karzeł wyraźnie zyskuje rezon, lata doświadczenia w byciu wrzodem na dupie przeważają nad lękiem, który zdawał się odczuwać na początku.
Uśmiech Inspektora Wyżnika staje się już wyraźnie wymuszony.
- A kto się tu zajmuje naprawą? – mówi przez zaciśnięte zęby.
- Ja – odpowiada wyraźnie już z siebie zadowolony Karzeł i drapiąc się po brzuchu dodaje – Ale teraz nie mam czasu, bo pełnie obowiązki dyżurnego ruchu.

Inspektor Wyżnik mierzy go przez chwilę wzrokiem, po czym bez słowa wraca do swoich towarzyszy. Rzuca coś ściszonym głosem, drugi mężczyzna odpowiada basowym mruknięciem, a kobieta wzdycha cierpiętniczo. Widać jednak, że zrozumieli, torby podróżne położone zostają na podłodze i oboje kierują się w stronę kontuaru dyżurnego ruchu. Tymczasem Inspektor Wyżnik na nowo przykleja do twarzy uśmiech i w tym przebraniu podchodzi nieśpiesznie do ławy przy której stoi Jan syn Jana. Staje przed nim bez słowa, niby od niechcenia, a jednak z jawną premedytacją zasłaniając widok na kryjówkę Karła.

- Widzisz Pan, jakie to teraz czasy nastał. Społeczeństwo narzeka, że za dużo biurokracji, że pięć biurw jeden stołek grzeje, a tu widać jednak brakuje pracownika. – Inspektor Wyżnik wyłuskuje z wewnętrznej kieszeni blaszaną papierośnicę i prezentuje ją wyćwiczonym ruchem. Jan syn Jana automatycznie sięga po oferowanego papierosa i mamrocze podziękowanie. Odpala od podanego ognia i zaciąga się głęboko, panicznie szukając jakiejś bezpiecznej odpowiedzi. Wyżnik nie chowa zapalniczki, zaczyna ją z wirtuozerią obracać w palcach, przekładać nad knykciami, srebrne sześcian to pojawia się, to znika w jego dłoni. Pokaz i poza przemawiają wyraźnie: patrz no tutaj, to, co za nami nie jest twoim problemem obywatelu. Mimo, że Jan syn Jana podobne pokazy i pozy już widział i rozumie przekaz, jakaś tępa ciekawość nie pozwala nie zerknąć nad ramieniem Inspektora na scenkę za jego plecami. Bazaltowa statua zamarła pochylona nad kratami, biała zjawa stoi wyprostowana, toporny profil w bezruchu, kropla potu spływa ze skroni, żłobiąc ścieżkę w podkładzie pudru. Mimo bezruch obu postaci, zdaje się w tym impasie być wolno rosnące napięcie, jak struna naciągana powolnym ruchem gryfa gra co raz to wyższą nutę.

Zaciągnąć się papierosem raz jeszcze, uniknąć wdawania w rozmowę, obserwować jak się sytuacji rozwinie. Jeszcze chyba nic nie grozi, nie moje przewinienie. Karzeł w łeb pałką dostanie to się od razu zrobi bardziej przyjazny. Już Jan syn Jana widział wspomaganie do współpracy, ale by tak swojego do porządku doprowadzać to coś nowego. Ciekawie popatrzyć, spokojne sumienie gapia. Na razie to władza swoje brudy pierze, a postronny obywatel może choć oko nacieszyć bielejącym znad opuszczonych spodni tyłkiem systemu. Inspektor widzi, że sztuczki karczemne nie wystarczą, trzeba obywatela uwagę zwrócić na jego własny problem kontaktu z władzą.
- A Pan to gdzie podróżuje? Interesy, przyjemność? – zagaja przesuwając się o pół kroku do przodu, wyraźna inwazja w przestrzeń osobistą rozmówcy.
- Jadę do Stolicy. – Jan odpiera wykonując zejście z półkrokiem, ostrze przeciwnika ześlizguje się po bloku. Za plecami Inspektora nadal dziwny bezruch, kolejny obrót gryfa, naciągana struna zaczyna drżeć.
- A co Ministerstwa Spraw Wewnętrznych robi na przysiółku? – Nie dać wybić się z zasłony, może nawet przejąć inicjatywę. - Znowu ewidencja ludności? – Jan syn Jana od niechcenia składa się do cięcia.
- A nie, nie. My akurat jesteśmy z Wydziału Metafizyki – ripostuje Inspektor wpatrując się z nagłą intensywnością w rozmówcę.
- Bogobójcy… - Jan syn Jana wyszeptuje mimowolnie i bladnie na widok grymasu Inspektora. Przypadkiem ostrze pociągnęło krew, bardziej złoszcząc niż raniąc. Grymas znika, wraca obowiązkowy uśmiech, oczy jednak nadal wwiercają się w rozmówcę. – A co pana do Stolicy wiedzie?
- Na pogrzeb jadę – odpowiada Jan syn Jana. Szybki rzut okiem za plecy Inspektora. Coś zaczyna się tam dziać, podprogowy pisk struny sprawia, że drobiny kurzu wirują szaleńczo w słońcu.
- A to moje kondolencje. Pan miejscowy? – Finta czy atak właściwy? Przecież po coś tu musieli przyjechać, za czymś węszą. Chyba nie tamte sprawy przedwieczne, pogrzebane, zamknięte. A więc tylko pewnie próbuje gardę, zwodzi dalej sztuczkami.
- Tak, miejscowy, w szkole uczę.
- O, intelektualista i to widać nie byle jaki skoro i z Uniwersytetem obeznany – uśmiech Inspektora traci na sztuczności, zyskuje za to coś z wyszczerzonego pysku ogara co zwęszył krew.

Skąd on do cholery… herb, zatarty i ledwo w tym półmroku widoczny, karma natychmiastowa za odpoczywanie bagażu. A więc nie fortel, tylko ukryte pchnięcie prosto w słabiznę. Jan syn Jana zaczyna desperacko szukać jakiejś odpowiedzi. Zejść z linii ciosu, blokować, byle nie dać dojść zatrutemu ostrzu, bo już się z tego nie wywiniemy.

Inspektor nie przerywa ataku - A ja akurat wiem, że akademię opuścił ostatecznie Niewątpliwy Profesor, emeritus od lat kilkunastu. Pan były student…czy współpracownik dawny może?

- Ja.. – Nagle ostry ból przeszywa palce ręki. Zapomniany w ferworze walki papieros pali palce, Jan syn Jana odruchowo wyrzuca go z rąk. Kometa z płonącym ogonem przelatuje nad posadzką, nad pagórkami śmiecia, nad truchłem karalucha wędrownika. Krzyk bólu i pęka struna. Pisk z podprogowego przeskakuje od razu w najwyższą oktawę. Słychać trzask pękającego szkła.

Obraz, który zamarł w bezruchu nagle wybucha rozpadając się na kilkanaście fragmentów, każde studium malowane drapieżną kreską jaskrawego światła bijącego od postaci kobiety. Okular przyciemniany rozprysnął się, odwrócone białka oczu, usta wykrzywione w grymasie, skowyt się w nich rodzi, wyżej i wyżej, wycie podnosi twarz ku sklepieniu, na kolana w brud posadzki, ręce wzniesione w niemej suplikacji. Spod sufitu w odpowiedzi zaczyna się sączyć w dół maź smołowa, wolno, powoli, jakby badając nieznane sobie prawa grawitacji. W mazi ostre dzioby, spiczaste pióra, zjadliwe szpony kotłują się i przelewają, głodne, wrogie, obce. Struga spływa w dół i rozlewa się po posadzce rosnącą kałużą. Przelawszy się, zaczyna rosnąć, kształtować, wypuszczać szponiasto-dziobate macki, które pełzną bliżej i bliżej ku klęczącej kobiecie. Zawodzenie ustaje, usta próbują złapać oddech, ale powietrze ołowiane, od tej mazi zdało się przejąć coś ze śliskiego ciężaru, wypełnia płuca jak dym mdło słodki. Po posadzce, skrobiąc i stukając jak po szkle nożem, szpon, dziób i kostka w mazi zatopione przelewają się i pełzną.

- Co żeście, kurwa, narobili! – wykrzykuje Karzeł i zeskakując ze swojego zydla znika za kontuarem. Aspirant Brukiew budzi się z otępienia i przez chwilę widać jak walczy z dylematem, gonić tamtego czy pomagać tutaj. Jednak wybiera to drugie, mocuje się chwilę z zapięciem marynarki, dobywa krótką, drewnianą pałkę i zaczyna biec w stronę smolistego potworstwa. Jak raz ruszona w dół lawina nabiera pędu, gromadzi siły w swym impecie, by z zamachu, oburącz walnąć w najbliższą po podłodze mackę pełznącą. Czarna jucha bluzga dookoła, macka eksploduje fetorem starej padliny, rozsypując wokół dzioby, pierza i wysuszone szpony. Aspirant Brukiew chce pałkę wznieść do kolejnego ciosu, jednak ta przywarła do posadzki i na nic pręży się granitowy biceps, broń oblepiona mazią stoi tak pod dziwnym kątem do podłogi przyszpilona.

- Zostaw! – wrzeszczy Inspektor Wyżnik – Zabieraj stamtąd Lalkę!

Aspirant Brukiew, nie namyślając się więcej, podbiega do kobiety, która nadal jak ryba otwiera i zamyka usta, na próżno próbując głębszy dech zaczerpnąć. Chwyta ją pod ramiona, próbuje z kolan podnieść, ale ona przelewa mu się przez ręce, wyślizguje się, osuwa na podłogę z twarzą pod rozsypanym włosem skrytą. Spod tej czarnej zasłony kap, kap, skapują czerwone korale kropel krwi, która zaczyna sączyć się z kącików oczu. Łapa męska szarpie niezgrabnie, pociąga za sznur i deszcz paciorków, jak nowo otwarta rana wybucha strugą karminową. Mężczyzna zmienia chwyt, obłapia kobietę w pasie i próbuje odciągnąć. Ciężko idzie, powoli, centymetr po centymetrze, jakby siłować się przyszło z wyładowanym zaprzęgiem, a nie z filigranową kobietą.

Inspektor Wyżnik tymczasem pozostawia otępiałego Jana syna Jana, i rzuca się w stronę pozostawionych na podłodze bagaży. Torbę w ręku trzymaną upuszcza na podłogę i zaczyna szarpać się z okuciami potężnego kufra. Po chwili zapięcia odskakują z trzaskiem i Wyżnik zaczyna nerwowymi ruchami montować jakiś ustrojstwo, składające się z rurek, rur i zbiorniczków.

Czarna maź tymczasem nadal pełznie po podłodze, zgrzyta kość po posadzce, lepko odrywa się i przywiera, macki głaszczą powietrze przed, nad i poza nią, szukają, badają, łakną. Odrywają się od całości mniejsze fragmenty trucheł, sypią na posadzkę pożółkłą kostką i resztkami tkanki. Trach, łebek ptaka spróchniały odpada od reszty i toczy się, toczy po nierównych kafelkach. Zatrzymuje się przy bucie Jana syna Jana. Żywe oko patrzy w wyschłe, pióro zetlałe i włos na skroni kołyszą się od tego samego podmuchu przeciągu, dziobek rozwarty, usta otwarte, groza niema w obu.

Jan syn Jana przełyka tą grozę z trudem i czuje jak zalega w żołądku ołowianym ciężarem. W głowie mętlik, myśl goni myśl, uciekać, walczyć, trwać nadal w bezruchu? Pod tymi pytaniami jednak budzi się w nim znów to niechciane uczucie, jak powolna elektryczność rodząca się od czubka głowy i rozpływająca do serca, a stamtąd pulsującymi falami do kończyn. Za sobą energia pozostawia dziwny szmer pod czaszką, jak szum jednoczesny wielkiego tłumu, bez słów, bez języka, ale pełny znaczeń, ciężki retoryką masy. Bezruch obezwładniający ogarnia wszystkie członki, pot perli się na czole, w ustach metaliczny posmak krwi.

Czuł się Jan syn Jana już tak wcześniej, ale nigdy tak silnie, nigdy nie był tak blisko zrozumienia treści przekazu. Studiował teorię z Niewątpliwym Profesorem, ślęczał nad opisami przypadków Czynienia, pisał analizy eksperymentów. Wszystko by znaleźć naukowe wyjaśnienie fenomenu, który zdawał się być antytezą nauki. Wszystkie drogi wtedy zdawały się prowadzić do Monolitu, każdy ślad skierowany był w głąb spirali, czarne centrum wysączało soki sensu z każdej innej działalności. To, co zaczęło się niewinnie, ot ciekawy temat badawczy, bezwiednie pociągnęło ich wszystkich co raz bliżej do ciemnego serca Stolicy. Im bliżej byli, tym bardziej konieczne stawało się naginanie praw i zasad – tych urzędowych i tych zwykłych, ludzkich, człowieczych. Oficjalne odczyty zamieniły się w dyskusje za zamkniętymi drzwiami, dyskusje przeszły w szepty, te w wymowne spojrzenia i ukradkową wymianę notatek. Zbyt daleko to wszystko zaszło, zbyt blisko jakiegoś niewypowiedzianego koszmaru, która zaczęła prześladować każdego z nich.

A kiedy przyszli z Ministerstwa zadać kilka pytań, kiedy zaczęli wywalać na podłogę skrzętnie zbierane tomy, przerzucać bezcenne zapiski, deptać po manuskryptach, wreszcie szarpać wiekowego Profesora, przepłyną przez niego podobny prąd. Poczucie winy i gniew zmieniło się w tą nieznaną elektryczność i hałas. Do dziś nie wiedział czy starzec coś wyczuł, czy tylko chciał studzić zwyczajny młodzieńczy zapał. Ale jedno spojrzenie znad drucianych oprawek okularów dało jasno do zrozumienia by dać spokój, zostawić. Nierejestrowany Czyniący w grupie podejrzanej o zakazane badania? Owszem może i Ministerstwu się przysłużył, ale czegoś takiego nie można by puścić płazem. Jan syn Jana nie zrobił więc nic. Zostawił, wyjechał, zapomniał. Niewątpliwego Profesora przesłuchano i uznano za głównego prowodyra. Ale ze względu na wiek wypuszczono go szybko. Kilku młodszych i nieukładnych współpracowników zamknięto na kilka lat. Notatki i papiery skonfiskowano. Sprawa zamknięta. Do teraz.

Bo znów przed oczami pojawia się fraktalny schemat rzeczywistości, jak kod przepuszczony przez maszyną szyfrującą nagle nabiera sensu i zagmatwany splot zamienia się w skomplikowany acz zrozumiały plan. Wystarczy sięgnąć i zmienić jedną linię, kość rzucona przeskakuje oczko i wypada upragniona szóstka. Brakuje na chleb i spotykasz na mieście przyjaciela, który zawsze wspomoże. Koń spłoszony potyka się i pada zaraz przed dzieckiem, które na drogę nieopatrznie wybiegło. Iwan Dybicz ginie od zbłąkanej kuli pod Olszynkę Grochowską.

Jan syn Jana próbuje tłumić w sobie obcy instynkt, który każe od razu sięgnąć i fragment kodu przepisać na nowo. Każdy aktor sceny w poczekalni jest zajęty własnym zadaniem, ale na pewno zobaczą, na pewno zapamiętają. Na nic będą tłumaczenia, że jechał sprawę załatwić, oddać się w dobrotliwe ręce systemu, zarejestrować, zrzucić w końcu ten ciężar i dać się ponieść nurtowi biurokracji. Ujawnić się wcześniej to przyznać, że się ma nad tym kontrolę, że obywatel samowolę uprawia, że łaskę państwu robi obywatelski obowiązek wykonując. Ujawnić się teraz to przyznać, że i wtedy się Czyniącym było, że tamten donos to dym i lustra, który własną skórę miał uratować.

„Ale jak zdechną tutaj tą smołą i grozą oblepiony, to na nic mi się zdadzą państwa rejestry.” Jan syn Jana pomyślał z rosnącą determinacją. „Niech się dzieje co chce, byle z tego koszmaru uciec, byle nie sczeznąć jak karaluch w brudzie.” Skoncentrować się więc na kodzie, próbować odczytać możliwości nam dostępne. Próchniejąca belka pęka i spada plugastwo przygniatając? Posadzka się zapada znienacka? Można choćby… ale cóż to, w mechanicznym zapisie pojawia się skaza, jak ropiejący wrzód czarna plama rośnie pochłaniając kolejny linie zapisu. Pęka bąbel rakowy i wylewa się z niego zepsucie zalewając rosnącą falą całą jaźń. Odraza i ból na początku odbierają mowę, zapierają dech w piersiach, paraliżują cały system. Obrzydła ropa zaczyna wypuszczać pędy, które rozgałęziają się i wędrują, żłobiąc płonące żywym ogniem ścieżki, oplatając zmysły, dusząc resztki świadomości. Jan syn Jana szamoce się w tym ohydnym splocie, próbuje zerwać kontakt, ale powoli opuszczają go siły, powoli zaczyna poddawać się rozrywającej myśli udręce. Nie można oddychać, nie można myśleć. Pole widzenia zawęża się, i na końcu długiego ciemnego korytarza, Jan syn Jana widzi jak przez czarną maź pełznącą po posadzce przechodzi gwałtowny, ekstatyczny dreszcz, a lepkie, szukające macki zwracają się wyraźnie w jego stronę. Nagle przed oczami wyrasta Karzeł dworcowy i widok potworstwa zostaje przysłonięty. Widziana jak w głębinie studni, pokraczną gęba krzywi się i zdaje się coś krzyczeć. Po chwili unosi się ręka, ręka zaciska się pięść, a pięść z rozmysłem, z doskoku wali z trzaskiem w nos Jana syna Jana.

Kod rozpada się na tysiące fragmentów, wraz z nim znika lepka sieć oplatająca zmysły. Z rozbitego nosa leje się krew, ale ból jest oczyszczający, jak srebrny stalowy skalpel odcina gangrenowe wizje, przywraca świadomość. Nabrany łapczywie oddech wypełnia płuca błogim i mile znajomym smrodem poczekalni. Karzeł krzywi się na nowo, ale teraz Jan syn Jana dostrzega w tym grymasie szczere zadowolenie – czy to z pomocy bliźniemu, czy z możliwości przyłożenia z pięści współobywatelowi. Jan syn Jana ma głęboką nadzieję, że uśmiech dyktowany jest pierwszą przesłanką, bo w ręce nielejącej, Karzeł ściska wyższy od siebie garłacz.

- Lepiej? – rzuca Karzeł z wyszczerzonymi w uśmiech zębami – Jak tak to może szanowny Pan pomoże wyrwać chwasta?
Ostatnio zmieniony śr 17 gru 2014, 21:57 przez Anonymous, łącznie zmieniany 1 raz.

2
W pierwszej kolejności proszę więc o ocenę właśnie owego stylu.
Na pewno niebyt standardowy. Jest zwarty, wewnętrznie spójny, konsekwentny, trzymasz się przyjętej przez siebie konwencji. Jednym będzie odpowiadał, innym nie. Mnie się podoba, coś nietypowego, noszącego znamię indywidualności i odrębności. Uważam, że jest do przyjęcia. Poza tym niewielka liczba potknięć i to mało istotnych oraz płynność i umiejętność budowy zdań wskazuje, że - trochę wbrew zapowiedziom (w dwóch poprzednich postach) – masz pewne doświadczenie i sztuka pisarska nie jest Ci obca.

Miałbym jednak pewne uwagi. Tak do połowy opowiadania jest trochę nudnawo, za mało się dzieje, jest to właściwie popis wspomnianego stylu, ale przegadane, jego atrakcyjność dość szybko maleje i dostrzega się prześwitujące przezeń niedociągnięcia. Co prawda, jeśli chodzi o akcję, to później to nadrabiasz. Brakuje jednak charakterystyki Jana syna Jana, o którym praktycznie nic nie wiemy, poza nazbyt częstym powtarzaniem imienia. Nie wiemy też, w jakiej rzeczywistości, czasie i społeczeństwie się znajdujemy, oprócz tego, że nie jest ono zbyt określone. Rola Ministerstw, biurokracji i sugerowanego aparatu przemocy jest niedookreślona, trochę zawieszona w próżni. Czytelnik może poczuć się zagubionym i zdezorientowanym. Fraktalny schemat rzeczywistości zapowiada się bardzo ciekawie, coś tłumaczy, ale jest tylko zarysowany, choć nagły zwrot fabuły chyba jemu należy przypisać. Pojawia się on jednak znikąd i nie bardzo widać jego odniesienie do pierwszej (większej) połowy opowiadania. Podobnie niejasna jest rola kodu. Należałoby to jakoś rozwiązać, doprecyzować.

Ale ogólnie dobre się czyta i jest to wartościowy tekst. Warto pracować dalej.

Kilka szczegółowych spostrzeżeń:
a gwiżdżący gdzieś wysoko skowronek prowadził tą oszołomioną orkiestrę w co raz głębszy trans rozpaczy
Napisałbym: ...tę oszałamiającą orkiestrę...
Bo przez co/kogo oszołomioną?
Tam, wśród wszędobylskiego zielska z którego Słońce zdzierało ostatnie kolory, igrały zastępy przyszłych wierzchołków stworzenia.
Przed „z którego” dałbym przecinek.
Kosmos przecinały dwie drogi – żelazna i Polna – tworząc wyraźny system współrzędnych,

Dlaczego żelazna małą litera, a Polna dużą?
a to rechotając nad stroną dowcipów z Wzorca Ludu,
Poprawniej by było „rechocząc”, ale może świadomie użyłeś takiego słowa.
a to wpatrując się złowrogo w kogokolwiek kto ośmielił się zakłócić czynność pierwszą.
Przecinek przed „kto”.
Stojąc przed dylematem powolnej śmierci w strugach rozpalonej słonecznej melasy albo utraty zmysłów spowodowanej nieustającym zajadliwym rechotem, Jan syn Jana wybrał opcję drugą.
Przecinek przed „albo” i teoretycznie/poprawnie „zjadliwym”.
głównego narzędzia mąk i tortur jakim szczyciło się ten krąg piekieł.
„szczycił”
Świadom, że próba siedzenia na obiekcie może skończyć się licznymi obrażeniami, Jan syn Jana umieścił na ławie swą walizę.
Usunąłbym „Jan syn Jana” – było w poprzednim zdaniu. I ogólnie zbyt często go używasz; przestaje robić wrażenie. Wręcz pomalutku zaczyna drażnić.
i w ledwo mniej dusznej przestrzeni pomyśleć, co czeka na końcu tego toru.
Coś nie tak z tym zdaniem. Gdyby (na przykład) było „pomyślał” czy „rozmyślał”, to by przeszło.
Trzy sylwetki na tle rozwartych wrót, plamy na słońcu południowego nieba. Wchodzą do środka, drzwi zamykają się. Ten pierwszy od niechcenia rozdeptuje pod butem karalucha wędrownika.
Ponieważ do środka wchodzą sylwetki, które są rodzaju żeńskiego, więc: „Ta pierwsza od niechcenia...”.
A więc zasadnicze, co Jan syn Jana zauważył i zapamiętał o inspektorze Wyżniku to ciężkie wojskowe trepy,
Przecinek przed „to”.
Czarny okular oczu dojrzeć nie pozwala.
Nie podoba mi się ten okular; tutaj napisałbym bardziej tradycyjnie; „Czarne okulary oczu dojrzeć nie pozwalają”.
- Jestem Inspektor Wyżnik, a to Aspirant Brukiew i Żagiew
Skoro jest ich dwoje, to może Aspiranci?
- Nie działa – burczy pod nosem Karzeł – Wczoraj się zepsuł i nie działa.
Jeśli Wczoraj dużą litera, to po Karle kropka przysługuje.
- Ja – odpowiada wyraźnie już z siebie zadowolony Karzeł i drapiąc się po brzuchu dodaje – Ale teraz nie mam czasu,
Jeśli Ale dużą litera, to po dodaje kropka.

I czterokrotnie powtarza się tu Karzeł. Za dużo.
Tymczasem Inspektor Wyżnik na nowo przykleja do twarzy uśmiech i w tym przebraniu podchodzi nieśpiesznie do ławy przy której stoi Jan syn Jana.
Przecinek przed „przy której”.
Wyżnik nie chowa zapalniczki, zaczyna ją z wirtuozerią obracać w palcach, przekładać nad knykciami, srebrne sześcian to pojawia się, to znika w jego dłoni.
„srebrny”
jak struna naciągana powolnym ruchem gryfa gra ,co raz to wyższą nutę.
jak struna naciągana powolnym ruchem gryfa gra coraz to wyższą nutę. (choć w innym znaczeniu mogłoby być 'co raz' – ale na pierwszy rzut oka jednak razi)
Karzeł w łeb pałką dostanie to się od razu zrobi bardziej przyjazny.
Przecinek po „dostanie”.
Spod sufitu w odpowiedzi zaczyna się sączyć w dół maź smołowa, wolno, powoli,
„wolno – powoli” - to jednak tautologia i nie brzmi dobrze; 'powoli' bym wyrzycił.
Przelawszy się, zaczyna rosnąć, kształtować, wypuszczać szponiasto-dziobate macki,
Przez co się przelała? Przecież rozlewa się po posadzce, czyli podłodze.
Czarna maź tymczasem nadal pełznie po podłodze, zgrzyta kość po posadzce, lepko odrywa się i przywiera, macki głaszczą powietrze przed, nad i poza nią, szukają, badają, łakną. Odrywają się od całości mniejsze fragmenty trucheł, sypią na posadzkę pożółkłą kostką i resztkami tkanki.
Powtórzona posadzka.
groza niema w obu.
?
bezwiednie pociągnęło ich wszystkich co raz bliżej do ciemnego serca Stolicy.
„coraz”
jakiegoś niewypowiedzianego koszmaru, która zaczęła prześladować każdego z nich.
...który zaczął...
przepłyną przez niego podobny prąd.
„przepłynął”
Brakuje na chleb i spotykasz na mieście
Brakuje na chleb i spotykasz w mieście
że tamten donos to dym i lustra, który własną skórę miał uratować.
„które” (dym i lustra dają liczbę mnogą)
Pęka bąbel rakowy i wylewa się z niego zepsucie zalewając rosnącą falą całą jaźń.
Przecinek przed „zalewając”.
- Lepiej? – rzuca Karzeł z wyszczerzonymi w uśmiech zębami – Jak tak to może szanowny Pan pomoże wyrwać chwasta?
Przecinek po „tak”.

3
Ha - podobało mi się w detaliach, a w generalicji już nie.

Więc o szczegółach:
Niemal Adiunkt pisze: fantasmagorii światła, śmiecia i świergotu, za barykadą kontuaru i krat
Niemal Adiunkt pisze:kropla potu spływa po nosie, zawisła na czubku, skapnęła na posadzkę. Nic w tej skale nie wydrąży.
Niemal Adiunkt pisze:„Umysł ścisły winien znaleźć w tym chaosie jakiś system, jakiś nurt odwołujący się do podprogowego porządku, który tak samo kieruje robactwem, peronem i słońcem” stwierdził w myślach Jan syn Jana.
Niemal Adiunkt pisze:Łapa męska szarpie niezgrabnie, pociąga za sznur i deszcz paciorków, jak nowo otwarta rana wybucha strugą karminową. Mężczyzna zmienia chwyt, obłapia kobietę w pasie i próbuje odciągnąć. Ciężko idzie, powoli, centymetr po centymetrze, jakby siłować się przyszło z wyładowanym zaprzęgiem, a nie z filigranową kobietą.
sporo takich perełek, ładne, zgrabne
--------------------------------
ale wiele przegadane, przedobrzone, przekombinowane. Niespójnie stylistycznienie - gdzieś od Biblii po Harrego Pottera w ludowej wersji.

Masz nieinwestowany pomysł na historię. Idziesz tropami po innych - schematem, który wprawdzie ogrywasz językiem, ale... (znowu ale)

Dla mnie - za dużo naraz, sałatka
-------------

Leszek? Co nie?

aha! i TĘ grozę
Ostatnio zmieniony czw 18 gru 2014, 07:14 przez Natasza, łącznie zmieniany 1 raz.
Granice mego języka bedeuten die Grenzen meiner Welt.(Wittgenstein w połowie rozumiany)

4
Przeczytałem już wczoraj.
Natasza. Tak. Zdecydowanie tak.

Tekst pod pewnymi względami wyjątkowy, jak na standardy Tuwrzucia.
Świetne obrazy, kapitalny detal, bogactwo skojarzeń, bardzo, bardzo ciekawy język.

Ale na całości jest mocne piętno... braku dyscypliny. Tak po prostu. Nadmuchane. Podniesione do potęgi standardowe chwyty. Jeśli chce się mieć spójną całość, trzeba ciąć nadmiary, ograniczać środki wyrazu, boć przecież jest tu jakaś fabuła, w tej postaci rozmywająca się w stylu.

Autor narzygał złota i diamentów w każdym zdaniu bez troski o kompozycję całości. Dałoby się obdarować trzy teksty podobnych rozmiarów.

Mimo zastrzeżeń - interesująco, bardzo interesująco.
Wrócę.

5
Przede wszystkim - dzięki za krytykę.

Kilka słów wyjaśnienia. Nie żebym jakoś zażarcie swoich błędów bronił, bardziej by może wytłumaczyć skąd się wsiąść mogły.

Gorgiasz. Osobne podziękowania za poprawę - ja po jednym czytaniu tekstu ślepnę i najgłupszych błędów nie dostrzegę, choćbym nie wiem ile razy jeszcze sprawdzał. Kilka jednak nie-błędów mogę wytłumaczyć. Oszołomioną bardziej do podkreślenia chaosu granej muzyki. (ż)elazna i Polna - kolej i nazwa drogi. Groza niema - niema, niewypowiedziana, niemowa, jak kino nieme (chyba, że ja coś pokręciłem?)

Co do innych uwag.

Całkowicie zgadzam się z zarzutem że przerosła forma nad treścią, ale spróbuję się tu bronić:

1. Wbrew podejrzeniom jest to mój pierwszy tekst tego typu w życiu - dosłownie najdłuższa rzecz beletrystyczna jaką zdarzyło mi się napisać. Z polszczyzną pisaną mam nikłe doświadczenie - ostanie chyba w liceum jeszcze, a to już kilka lat temu było. Z czytaną trochę lepiej, ale również rzecz to przedwieczna. Wychodzi to w kilku babolach gramatycznych, stylistycznych i z czymś co tylko ładnie po angielsku brzmi, czyli "a shotgun approach to punctuation."

Co za tym idzie, chciałem sprawdzić jak sobie radzę z formą. Co do treści (akcja/historia) mam ją w ogólnym zarysie i dokładne rozwinięcie zabiera sporo czasu. Gdyby moja forma była kiepska/nieczytelna/nudna, nie uratowałaby stworzenia wartka akcja czy rozbudowana historia. Traciłbym więc czas, czego nie lubię. Przyznaję, wyżyłem się z metaforami i opisami i złotem i perełkami. Spodobało się(?), więc teraz będę to przekuwał w coś co ma sens, a nie tylko ładnie wygląda. Może nawet skuszę się na napisanie opowiadania - przed czym zawsze broniłem się rękami i nogami, bo ja lubię długie historie.

2. Niespójnie stylistycznie, mówi Natasza. Taki trochę był mój zamiar. Planowałem rozdziały z punktów widzenia kilku osób/bohaterów. W tym rolę główną miał grać Jan syn Jana. Chciałem językiem oddać trochę i sposób myślenia - chłopek ze wsi z wyższą edukacją, pomiędzy baśnią a metafizyką. Ale jeśli czytelnik tego nie widzi, to może jeszcze się nad tym zastanowię (to nie sarkazm bynajmniej). Może to ten brak czegoś dla kontrastu powoduje to niezrozumienie?

3. Pojawia się w tekście wiele wątków które wydają się niedorobione, niedopowiedziane, "zawieszone w próżni" - miał to być jeden z pierwszych rozdziałów dłuższego tekstu, więc nie chciałem od razu czytelnikom zdradzać wszystkich ciekawostek, chciałem pobudować trochę to misterium.

4. Sam tekst jest ucięty i niedokończony - ale to chyba wspominałem? Nie do tego zarzut braku dyscypliny, czy funduszy fabularnych? Wolę się upewnić, bo mi wydaje się to oczywiste, ale mogło być słabo zakomunikowane.

Tak się przedstawiają moje tłumaczenia. Nie traktujcie ich, proszę, jako ataku na krytykę, chciałem jedynie kilka spraw naświetlić.

Jeszcze raz dzięki za konstruktywne uwagi.

6
Niemal Adiunkt pisze:Niespójnie stylistycznie, mówi Natasza. Taki trochę był mój zamiar.
to nie wiem. Bo rozumiem różnorodność stylistyczną - ale niespójnie - to na polski: kupy się ne trzyma.
Granice mego języka bedeuten die Grenzen meiner Welt.(Wittgenstein w połowie rozumiany)

7
Tak na początek.W sprawie krytyki krytyki (ze świadomością, że krytyk się zastrzegł, iż nie krytykuje krytyków :-P )

A co mnie to obchodzi, czy to Twój pierwszy, czy ostatni tekst? Wystawiłeś słabiznę na promieniowanie kosmiczne, to Cię ono teraz po słabiźnie łupnie.

I lepiej przyzwyczaj się do marnowania czasu (o ile masz na myśli konstruowanie kolejnych przybliżeń do stanu oczekiwanego), taki los pisarza, czy on artysta, czy rzemieślnik zaledwie. Póki co odpuszczam Ci, Adiunkcie, że robisz badanie fokusowe, zamiast przedstawić gotowy, skończony produkt ;-) niech Ci będzie. Może dlatego, że ambitnie celujesz.

Zaś całkiem ogólna diagnoza o braku dyscypliny nie dotyczyła zupełnie rozpiżdżenia wątków (przecież to oczywiste, że idzie ku większej całości) ani braku puenty, lecz nieuporządkowania samego sposobu ujmowania swoich myśli.

Teraz spróbuję wyjaśnić, o cóż mianowicie mi chodzi.

Wstęp i właściwy tekst wyglądają tak, jakby pisały je dwie różne osoby, połączone co najwyżej cieniutką tasiemką podobieństwa w obrazowaniu. Pierwsze pięć akapitów to jest dramat, począwszy od zdania wprowadzającego:

"Jan syn Jana w czarnym sześcianie garnituru pocił się nieznośnie i, przestępując z nogi na nogę, co rusz rzucał okiem na wypłowiały cyferblat przedwiecznego zegara, który omdlewającymi ramionami wystukiwał czas do przyjazdu pociągu."
1.Brak przecinka po „Jan” jest ryzykowny, bo tworzy dwójosobę o skomplikowanym imieniu JansynJana. Odmiana przez przypadki, no cóż, wydaje się skomplikowana :-)
2.Co więcej Jan ojciec występuje w czarnym sześcianie, a Jan? Hmmm, może jest nagi?
3.Twoje ulubione słowa? Na pewno „przedwieczny”, i „wyblakły”, dalej też się coś znajdzie.
4.Ramiona zegara nie stukają. Owszem, można tak nazwać odgłos wydawany przez mechanizm, choć na ogół określa się go nazwą „cykanie” bądź „tykanie”. Za to ramiona się przesuwają. No dobrze, chciałeś dotknąć jedwabiu poezji, ale po co akurat tutaj? Bo:
5.Bogu dzięki pociągu nie obdarzyłeś przymiotnikiem, gdybyś to zrobił, stężenie poezji w prozie osiągnęłoby okolice końca stratosfery.
Powiedzmy, że mogłoby być tak:
„Jan, syn Jana pocił się nieznośnie w czarnym sześcianie garnituru i przestępując z nogi na nogę, co rusz rzucał okiem na wypłowiały cyferblat wiekowego zegara, który omdlewającymi ramionami popychał czas pozostały do przyjazdu pociągu.”
Większa ilość poezji (wystukiwanie, czyli czynność z porządku akustycznego, nie optycznego) nie zmieści się w jednym zdaniu. Chyba.

Dalej nie jest lepiej.
Słońce pali w kark nieokreślony podmiot, co powoduje, że pojawia się nieznana nauce grupa (rząd, gatunek?) „owadów brzmiących”, potem „gwiżdżący gdzieś wysoko skowronek prowadził tą oszołomioną orkiestrę w co raz głębszy trans rozpaczy i zachwytu nad rozpalonym niedzielnym południem” (OMG! Nr 1), następnie „w gąszczu traw nawet najbardziej drapieżni legli zmorzeni upałem i jedynie niewzruszone plemiona robaków dawały znać światu, do kogo będzie należeć to i następne królestwo” (OMG! Nr 2), by na końcu „wśród wszędobylskiego zielska z którego Słońce zdzierało ostatnie kolory, igrały zastępy przyszłych wierzchołków stworzenia”. Lektura tych peanów prowadzi mnie do wniosku, że:
a) robaki mają w tej opowieści do odegrania niezmiernie ważną rolę (chyba w ogóle opowieść będzie o robakach?)
b) masz zaawansowaną entomofobię :-( i swoje własne porachunki ze światem owadzim.

Popatrzmy teraz, jak i o czym myśli sobie Jan:
„Umysł ścisły winien znaleźć w tym chaosie jakiś system, jakiś nurt odwołujący się do podprogowego porządku, który tak samo kieruje robactwem, peronem i słońcem”
Mamy: „system”, „nurt”, „podprogowy porządek” – każde określenie z innej mańki, a wszystkie wprowadzają chaos miast postulowanego ładu. „Podprogowy” (a, dorzucam „podprogowy” do listy słów ulubionych) – czyli jaki? „Pierwotny”, „zasadniczy”, w porządku – ale „podprogowy”? Umysł ścisły powinien również ściśle rozumować, podług szerokości kategorii, którymi się posługuje. A więc:
„Umysł ścisły winien znaleźć w tym chaosie najpierwotniejszy nurt, od którego bierze się jakikolwiek porządek czy system, w równym stopniu kierujący robactwem, peronem i słońcem – stwierdził w duchu Jan, syn Jana.” Jakoś tak bym sformułował zdanie.

Następny akapit.
„Epicentrum”. Kolejne ulubione słowo. Dobrze, nad poszczególnymi powtórzeniami nie będę się już pastwił, szkoda pary. Patrzmy dalej.

„Kosmos przecinały dwie drogi – żelazna i Polna – tworząc wyraźny system współrzędnych, dzięki któremu umysł ścisły mógłby nadać porządek i rolę każdemu robakowi, trawie i krzewince”.
No nie. Nie można pozostawić czytelnika z czymś, co wygląda jak błąd, zachowuje się jak błąd, czyli jest błędem. Chcesz utrzymać się w stylistycznych zawijasach, to zrób coś takiego:
„Kosmos przecinały dwie drogi – żelazna i Polna (wbrew pozorom wcale nie polna, bowiem była całkiem porządną ulicą) – tworząc wyraźny układ współrzędnych, dzięki któremu umysł ścisły mógłby nadać porządek i rolę każdemu robakowi, trawie i krzewince”.

„Gdyby jednak umysł ścisły miast wyznaczać odległe współrzędne robactwa, zwrócił swe fakultety na samą oś,…”
Frazeologia poszła się… paść. „Zwrócić fakultety?!” Umysł w ostateczności może być kształcony na kilku fakultetach, zwraca się komuś coś, ku czemuś, zwraca się wzrok lub uwagę. No proszę Cię!

A propos frazeologii. Tutaj masz:
„Z tą zupełnie nieścisłą myślą, Jan syn Jana dźwigną podróżną walizę…” Jest literówka w „dźwignął”, ale nie o to chodzi. „Waliza” nie służy niczemu innemu, niż podróży, przemieszczaniu się, więc nie może być „podróżna”, takim mógłby być „kufer”, lub „torba”, które oprócz przewożenia bagażu mogą też służyć do innych celów. Podobnych błędów po prostu NIE WOLNO robić!

„Obie wioski zajadle przeciwne były jakiemukolwiek postępowi, więc poza nimi współrzędne obróciłby się w niebyt i zachwiana zostałaby równowaga kosmosu.”
Jeśli już, to lepiej byłoby użyć wyrażenia typu „przeciwne były jakiejkolwiek pracy umysłowej” lub „odporne na jakąkolwiek, bądź czyjąkolwiek wiedzę”, bo postęp z rozumnym uporządkowaniem wszelkiego stworzenia ma niewielki związek, a myśl jak najbardziej. No i nie chodzi o to, że zachwiana byłaby równowaga kosmosu, tylko o to, że bez układu współrzędnych nie można go dalej porządkować rozumem, nie?

„Co gorsza, ścisłego umysłu okiem dostrzec można było, że niemal dokładne epicentrum osi stanowi aktualnie pępek Miejscowego Lumpa, który w swej transcendencji taniego wina stał się ucieleśnioną metaforą bytu.” OMG! Nr 3. Nie wiem, od czego zacząć :-( Dobra.
„Co gorsza, dawało się zauważyć, że przycięta z obu stron zapaździałymi wiochami współrzędna przecina dokładnie pępek Miejscowego Lumpa, który doznawszy transcendencji zawartej w tanim winie, przeszedł w stan bytu mający wiele wspólnego z metafizyką”.
Ćwiczenie: Znajdź pięć różnic między obiema wersjami :-P

OK. Żeby nie przedłużać – na deser coś, co jest symptomatyczne i jakoś podsumowuje całą uwerturę do Twojej opowieści:

„Trwał więc Jan syn Jana i tonął powoli w tej kakofonii, z okiem to na cyferblacie, to na drgającym horyzoncie, gdzie tor żelazny znikał. Trwał, zanurzony w pylnym oddechu pól kwietnych, z karkiem spalonym słońcem i w czarnym sześcianie się pocąc.”
To jest zbrodnia. To jest morderstwo. Miało (jak sądzę) być śpiewnie, dowcipnie i z polotem, wyszedł nakoksowany Stachura ze skłonnością do obsesyjnego kichania (powtórzenia).

Nie płacą mi na Wery za arkusz, nie płacą wierszówki (ech, szkoda…) więc nie chce mi się przesadnie przykładać, ale zaręczam, że Twoich pięć akapitów dałoby się skrócić do dwóch, przy zachowaniu poetyki, ale ze znacznie większą przejrzystością i strawnością w czytaniu.

W tym całym fragmencie są zawiązki dobrego, ale tak poukrywane, tak zmierzwione, że tylko jeden kawałek naprawdę mi się podoba, brałbym go :-P prawie bez retuszu (no może z jakimś niewielkim- powtarza się „wybór opcji”). Ten:
„Stojąc przed dylematem powolnej śmierci w strugach rozpalonej słonecznej melasy albo utraty zmysłów spowodowanej nieustającym zajadliwym rechotem, Jan syn Jana wybrał opcję drugą.”

Trzeba Ci jednak oddać sprawiedliwość, że od tego miejsca tekst nabiera życia, błędy przestają tak namolnie włazić w oczy, za to pojawiają się zdania, ba, ciągi zdań, które robią duże wrażenie swoją urodą.

Zacznijmy od błędów. Pokażę tylko niektóre, przykładowe, bo wypisanie wszystkich jest ponad siły biednego wolontariusza :-)

Rzeczowe. Karzeł raz jest dróżnikiem, raz dyżurnym ruchu, a to są dwie różne funkcje na dwóch różnych poziomach służbowej hierarchi. Pamiętaj, że jest jeszcze zawiadowca! A kto sprzedaje bilety na pociąg?
„Magazyn i dama z rozkładówki lądują na podłodze,…” Eee tam, karzeł jest na swoim, przy obsłudze kogokolwiek się nie spieszy, na bank ma pod kontuarem jakąś półeczkę, gdzie odkłada z niechęcią gazetę, zwłaszcza w trakcie oglądania rozkładówki.
„Mimo bezruch obu postaci, zdaje się w tym impasie być wolno rosnące napięcie, jak struna naciągana powolnym ruchem gryfa gra co raz to wyższą nutę.”
Gryf się nie rusza, gryf nie naciąga. To robią kołeczki na przykład. Albo palec na gryfie, skracający strunę. Elementarne, Watsonie. Pomijając przedziwną konstrukcję zdania.

Sytuacyjne:
„…ale ona przelewa mu się przez ręce, wyślizguje się, osuwa na podłogę z twarzą pod rozsypanym włosem skrytą. Spod tej czarnej zasłony kap, kap, skapują czerwone korale kropel krwi, która zaczyna sączyć się z kącików oczu.”
Ale skąd my wiemy, ze z kącików oczu, skoro twarz ma zakrytą włosami?

Stylistyczne. Z tych – najbardziej uderzające jest poważne nadużywanie inwersji. Nie ma najmniejszego powodu, żeby to, co da się powiedzieć po ludzku, wprost – wykręcać w jakieś konstrukcyjne wygibasy z orzeczeniem na samym końcu zdania.
Stylistyczna niespójność to między innymi kwestia długości (bądź krótkości) zdań, którymi zdają się nie rządzić żadne reguły. Za to od czasu do czasu pojawiają się wtrącenia z zupełnie innej bajki, przyszyte nieporadnie i Bóg wie po co.
Na przykład tu:
„Iwan Dybicz ginie od zbłąkanej kuli pod Olszynkę Grochowską.” (wprawdzie dokładnego umiejscowienia w czasie i przestrzeni nie znamy, ale…)
albo tu:
„Dwie przekupy wydzierające się nad rozsypanym koszem warzyw – przypadek, złośliwość, performance?” Jaki performance? Przecież to słowo nie wyróżnia się w tekście wcale, mniej więcej tak, jak tarantula na urodzinowym torcie (to nie ja, to Chandler).

Zobacz, jak sam popełniasz seppuku. To:
„A więc zasadnicze, co Jan syn Jana zauważył i zapamiętał o inspektorze Wyżniku to ciężkie wojskowe trepy, znoszone acz nienagannie wypastowane.”
jest świetne.

A tu:
"Włos pod warstwą pomady, starannie zaczesany do tyłu, zamyka otwarty przez buty nawias postaci.”
skopałeś przez niestaranność, nieuwagę, czy może nieumiejętność – coś jeszcze lepszego. „Nawias postaci”?!

„Włos pod warstwą pomady, starannie zaczesany do tyłu, zamyka nawiasem otwarte przez buty równanie, którym zapisana jest postać inspektora.” Czy coś w tym stylu.

Tych błędów jest mnóstwo, w prawie każdym zdaniu jest coś do poprawki. Tekst wysłał via komputery NASA otwarty apel do wszystkich cywilizacji we Wszechświecie o redakcję i korektę, ze szczególnym uwzględnieniem interpunkcji i zapisu dialogów. Może zostanie wysłuchany…

Jeśli już zdążyłeś się, Adiunkcie wkurzyć tonem niniejszej wypowiedzi, to wyobraź sobie, że ja się wkurzyłem w stopniu jeszcze większym. Gdyż albowiem w tym, co piszesz, moim zdaniem jest moc – i to niemała. Kiedy wyobrażam sobie, jak MOGAŁBY wyglądać Twoja proza, gdyby obedrzeć ją z manieryzmów i nie całkiem myślnych niewprawności, szlag mnie trafia, że teraz siedzę, męcząc się, bo nie postarałeś się bardziej. A mógłbyś, o to jestem spokojny.

Tak czy siak – jestem pod wrażeniem. Moim zdaniem masz coś do powiedzenia i żeby to potwierdzić, chociaż kilka drobnych fragmentów, które zostawiły mnie z rozdziawioną z podziwu paszczą.

„W ręku torba podróżna, skórzana bestia pręży obrzmiały brzuch. Ręka na uchwycie, jak na obroży złego psa, trzyma zwierza krótko. Ale jest w tym wszystkim złośliwa nonszalancja sprężynowego noża, no zapytaj tylko co tu mam, chętnie pokażę.”

„Papa smołowa która kryła dach dyszała słodkim syropowym smrodem, sączącym się w dół wraz z podmuchami przeciągu wlatującego przez niewidoczne szpary. Brudne szyby przetrawiwszy blask z zewnątrz, wydzielały na posadzkę niemrawe światłocienie. Wśród pagórków papierosowych petów, pożółkłych fragmentów gazet i opakowań po landrynkach, samotny karaluch wędrował bohatersko ku sobie tylko znanemu celowi.”

"Po prawej stronie garnitur ten sam, ale już napędzany innym mechanizmem. Tam była ściśle napięta sprężyna, tu raczej powolny postęp lodowca. Chłopisko stoi jak głaz narzutowy, nieruchomy, lecz noszący znak przedwiecznej siły. Włochate łapska wystają z przykrótkiej marynarki, zaściskają się na potężnych walizach. Krótki kark wciśnięty między potężne bary, doń przygwożdżona głowa, oczy pod niskimi łukami brwiowymi jak kawałki krzemienia.”

„Nocna zmiana kroczy powoli, krok za krokiem bliżej łóżka, bliżej odrobiny samotności, bliżej względnej ciszy domu. Dzienna zmiana kroczy powoli, krok za krokiem bliżej fabryk, bliżej części całości, bliżej otuchy owoców pracy.”

„- Jak ktoś naprawi. – Karzeł wyraźnie zyskuje rezon, lata doświadczenia w byciu wrzodem na dupie przeważają nad lękiem, który zdawał się odczuwać na początku.”

Siadaj i poprawiaj. I to zanim napasiona zainteresowaniem gawiedzi wena poniesie Cię ku dalszemu ciągowi Twojej opowieści.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”

cron