Był coraz bliżej.
Widziałem kątem oka jego kontur na tle ścian, choć słońce już schowało się za wzgórzami. To taka chwila, gdy światło rozprasza się, a czerwona poświata zaczyna delikatnie dotykać chmur. Lampy uliczne jeszcze nie wmieszały się z mozaiką odblasków, zerkałem co chwilę na złowrogi cień, przesuwający się od okna do okna, skaczący po balkonach.
Na ulicach jeszcze ruch, podwozie kolejny raz krzesało iskry z krawężników, gdy wpadaliśmy na pełnej prędkości na torowisko. Zostały trzy przecznice, a jad coraz bardziej chwytał syna za gardło na tylnym siedzeniu. Długie światła, klakson, muszę zdążyć.
Ściga nas od prawie godziny.
Król Olch.